MAM NA IMIĘ LUCY, Elizabeth Strout

Projekt bez tytułu (39)

mam-na-imie-lucy-elizabeth-strout

Zanim zabiorę się za pisanie recenzji danej książki, przepisuję wszystkie zaznaczone przeze mnie w trakcie lektury fragmenty. Te, które szczególnie przykłuły moją uwagę ze względu na treść lub ze względu na styl, a najlepiej z obu tych pobudek. Dzięki temu raz jeszcze mogę zatrzymać się przy tekście, zebrać w całość towarzyszące mu przemyślenia i wtedy wyklarowuje się, o czym chcę opowiedzieć pisząc tę recenzję. Finalnie pozostawiam kilka kluczowych fragmentów powieści, wokół których oscyluje mój tekst. Kiedy wypisałam najważniejsze dla mnie cytaty z Mam na imię Lucy Elisabeth Strout, zapełniłam cztery pełne strony maszynopisu. Poniżej odnajdziecie jedynie część z nich.

Przez pierwszy rok po ślubie matka pracowała w bibliotece w miasteczku i najwyraźniej, o czym dowiedziałam się później od brata, uwielbiała książki. Nagle oświadczyli jej, że zmieniły się przepisy i mogą zatrudniać wyłącznie osoby z odpowiednim wykształceniem. Matka nigdy im nie uwierzyła. Przestała czytać i dopiero po wielu latach poszła do biblioteki w innym miasteczku i znów przyniosła do domu książki. Wspominam o tym, bo tak dzieci poznają świat i to, jak należy się w nim zachowywać.

W powieści Strout mówi ustami tytułowej Lucy Barton: pisarki, rozwódki i ponownie żony, matki dwóch córek, która w latach 80., w Nowym Jorku, opowiada o swoim życiu. Można powiedzieć, że cała ta książka jest przegadana. Pełna zgoda, ale dla mnie to jej ogromny atut. Strout niesamowicie opowiada. O czym? Trzymając się akcji powieści, Lucy wspomina przede wszystkim swój kilkumiesięczny pobyt w szpitalu. Przede wszystkim, bowiem żeby wytłumaczyć zachowania odwiedzającej ją matki i towarzyszące temu uczucia, Lucy zaprasza czytelnika do swojego życia i pozwala przeżyć wraz z nią na nowo jego kluczowe momenty. Są to kolejno: skrajnie biedne dzieciństwo, niezaakceptowany przez rodzinę związek z mężem doprowadzający do opuszczenia rodzinnych stron, a nawet niemal całkowitego zerwania więzi rodzinnych (bo jak inaczej nazwać dwie telefoniczne rozmowy w przeciągu kilkunastu lat). Lucy opowiada też o wydarzeniach, które miały miejsce już po jej pobycie w szpitalu, jednak także one służą wyjaśnieniu tamtego czasu.

img_3275

Niewiele ponad wymienione przeze mnie wydarzenia składa się na akcję powieści. Ważniejsze jest w niej wspomniane przeze mnie przegadanie. Strout w niesamowity sposób zarysowuje sylwetki bliskich Lucy; nie nazywa arbitralnie ich cech, to zostawia czytelnikowi. Ona jedynie (a dla mnie aż) pokazuje obrazki, które ukształtowały tych ludzi i w ten sposób stara się uzasadnić ich postawy. Mimo że Strout nie moralizuje, to jednak uczy. Przedstawia trudną relację z matką po to, by pokazać, że miłość (zwłaszcza do rodziców), nawet jeśli trudna, jest bezwarunkowa. Posłuchajcie jednak samej Strout za pośrednictwem Sarah Payne, pisarki prowadzącej kurs kreatywnego pisania, na który uczęszczała Lucy:

Proszę mnie uważnie posłuchać. To, co pani pisze, co chce pani napisać (…) jest bardzo dobre i zostanie wydane. A teraz uwaga. Będą się pani czepiać o to połączenie biedy i molestowania. „Molestowanie” to takie idiotyczne i pretensjonalne słowo, ale będą pani mówić, że istnieje bieda bez molestowania, a pani będzie milczeć. Nie będzie pani bronić swojej powieści. Wie pani, że to opowieść o miłości. O człowieku, który codziennie przeżywa katusze z powodu tego, co zrobił na wojnie. O żonie, która przy nim trwała, jak większość żon z tego pokolenia, i która przyjeżdża do córki do szpitala i odczuwa przymus mówienia o tym, jak to wszystkie małżeństwa się rozpadają. Robi to bezwiednie, nawet nie wie, że robi. To opowieść o matce, która kocha swoją córkę, choć nie jest to miłość doskonała. Bo żadna miłość taka nie jest. Ale jeśli pisząc, będzie pani kogoś bronić, to proszę pamiętać, że postępuje pani niewłaściwie.

Tematem, który – obok rodzinnych relacji – przepełnia Mam na imię Lucy jest literatura od zawsze bliska narratorce. To historia kariery pisarskiej Lucy będąca hołdem oddanym przez Strout słowu pisanemu. Metaliteratura, czy po prostu książki poświęcone książkom i pisarstwu w ogóle to zjawisko, które często odnajduję w literaturze zwłaszcza ostatnich lat. Nie umniejsza to jednak w żadnym stopniu misji autorki, która pragnie uczynić ludzi mniej samotnymi za sprawą literatury właśnie. W pisarstwie Lucy i – mimo iż książka ta nie jest autobiografią – w pisarstwie samej Strout nietrudno dostrzec pasję i pełne oddanie. Literatura jest tu sposobem bycia człowieka w świecie. To obrona humanistyki, która powinna być obowiązkową pozycją czytelniczą dla wszystkich uważających ją za zbyteczną.

Nasza szkoła podstawowa była za mała, żeby pomieścić bibliotekę, ale w salach lekcyjnych leżały książki, które mogliśmy zabierać do domu i czytać. W trzeciej klasie przeczytałam powieść, która sprawiła, że sama zamarzyłam o napisaniu książki. Opowiadała o dwóch dziewczynkach, które miały miłą mamę i wyjechały na lato do innego miasta. Były szczęśliwe. W tym nowym mieście poznały dziewczynkę o imieniu Tilly. Wydała im się dziwna i nieciekawa, bo była brudna i biedna. Nie były dla niej miłe, ale ich mama kazała im ją dobrze traktować. Właśnie ją zapamiętałam z tej książki, tę Tilly. (…) Książki dały mi różne rzeczy. I właśnie to chcę powiedzieć. Dzięki nim czułam się mniej samotna. Właśnie o to chodzi. Pomyślałam: będę pisać i ludzie nie będą się czuli tacy samotni! Ale to była tajemnica.

I tu – u zbiegu relacji z drugim człowiekiem i literatury trzeba powiedzieć o jeszcze jednej ważnej idei tej książki – o ludzkiej godności. Cała opowieść Lucy ma dla niej charakter oczyszczający, pozwala jej wyzbyć się wstydu, który narastał w niej przez wszystkie lata. Przez skrajnie biedne dzieciństwo, kiedy rodzice nie szczędzili jej odruchowego bicia, zamykali w furgonetce. Przez całkowite odcięcie od wytworów kultury. I przez samotność, na którą literatura miała być lekarstwem. Nie powinno więc dziwić skrajnie niskie poczucie wartości głównej bohaterki dominujące szczególnie w pierwszej połowie powieści. W toku przelewania na papier kolejnych, niewypowiedzianych dotąd myśli i przepracowania ich Lucy nabiera pewności siebie, by pod koniec móc powiedzieć, może nie bez cienia wstydu, ale w pełnym pogodzeniu z przeszłością: „Mam na imię Lucy“.

Sarah Payne powiedziała: „Jeśli w waszej opowieści jest jakiś słaby punkt, zmierzcie się z tym od razu, rozgryźcie to, zanim czytelnik się domyśli. Wtedy zyskacie autorytet”. Powiedziała to podczas jednego z tych spotkań, kiedy jej twarz przepełniało znużenie nauczaniem. Pewnie ludzie nie rozumieją, że moja matka nie umiała wypowiedzieć słów „kocham cię”. Mogą tego nie rozumieć, ale to było w porządku. (…) Będziecie mieli tylko jedną historię do opowiedzenia. Będziecie ją opisywać na różne sposoby. Nigdy nie przejmujcie się historią, bo macie tylko jedną.

Powieść czytana jednym tchem, w jedno popołudnie pod palmami, prowadząca do niewspółmiernie dłuższej refleksji.