JESZCZE JEDEN ODDECH, Paul Kalanithi

Projekt bez tytułu (36)

kalanithi_jeszcze-jeden-oddech_m

Czytając Jeszcze jeden oddech autorstwa Paula Kalanithiego starałam się, wraz z narratorem – autorem, zrozumieć fenomen śmierci. Kalanithi nie tylko potrafił o niej mówić; całe jego życie – jako człowieka, jako lekarza a potem także jako pacjenta, zorientowane było na badanie tajemnicy umierania. Muszę przyznać, że zazwyczaj nie sięgam po tego typu literaturę czy film – zbyt często zdarza się, że czyjaś tragedia staje się pożywką dla mediów i że grając na uczuciach, przede wszystkim na ludzkiej empatii i litości, promowane jest dzieło, którego treść pozostawia wiele do życzenia. W tym przypadku nie miałam jednak takiego poczucia.

Śmierć prędzej czy później zapuka do drzwi każdego z nas, pacjenta, lekarza… Taki jest nieunikniony los wszystkich żywych organizmów. Większość z nas za życia podchodzi do śmierci biernie – to po prostu coś, co przydarza się nam i ludziom w naszym otoczeniu. Jednakże obaj z Jeffem pobieraliśmy nauki, żeby przeciwdziałać jej w sposób aktywny, brać się z nią za bary jak Jakub z aniołem i tym samym stawać twarzą w twarz z sensem istnienia. Wzięliśmy na siebie uciążliwe brzemię – brzemię śmiertelnej odpowiedzialności. Choć życie i tożsamość pacjentów była w naszych rękach, ostatecznie zawsze wygrywa śmierć. Możesz być doskonały w tym, co robisz. Co z tego, skoro świat taki nie jest? Sekret leży w tym, by – mając świadomość, że gra jest ustawiona, a porażka to kwestia czasu, bo w końcu musi podwinąć ci się noga – walczyć bezkompromisowo o życie pacjenta. Nie da się osiągnąć absolutnej perfekcji, ale warto wierzyć, że człowiek nieustannie się do niej zbliża.

Paul Kalanithi – autor i główny bohater powieści (choć zastanawiam się, czy w roli głównej nie występuje tu tak naprawdę śmierć) zaprasza czytelnika do swojego życia, począwszy od okresu szkolnego, głównie licealnego, po śmierć, która przychodzi zdecydowanie za wcześnie (Kalanithi umiera w wieku trzydziestu ośmiu lat). Autor opisuje swoją fascynację literaturą i naukami biologicznymi, które dopiero z czasem splotły się w jedną drogę mającą na celu zrozumienie momentu, w którym przychodzi nam rozstać się z życiem. W tym celu studiuje literaturę na Uniwersytecie Stanforda i medycynę w Cambridge. Poznając kolejne dzieła literackie, chce poznać śmierć i towarzyszące jej nadchodzeniu uczucia. Zgłębiając tajniki medycyny, pragnie być świadkiem początku i końca życia i w ten sposób odkrywać tajemnice umierania. Literatura i biologia, moralność i nauka – autor ma świadomość, iż dopiero w połączeniu tych aktywności ludzkich można liczyć na osiągnięcie celu lub choć zbliżenie się do niego. Mimo to, kiedy – już jako lekarz, ceniony neurochirurg, przed którym drobiazgowo zaplanowana kariera otwierała kolejne drzwi – dowiaduje się o swojej chorobie, stwierdza, że wcale nie jest na nią przygotowany a sama śmierć jest mu zupełnie obca. Kalinithi przechodzi wszystkie psychologiczne stadia choroby (choć, jak sam przyznaje, w odwrotnej kolejności: od akceptacji po wyparcie), podejmuje walkę z rakiem – dzięki swojej determinacji i rodzinnemu wsparciu i literaturze udaje mu się żyć dalej. Wraca do pracy, zostaje ojcem, pisze. Autor opowiada o trudach życia z rakiem, ale stara się też pokazać, że mimo świadomości własnej śmiertelności i nieuchronności śmierci (a może właśnie dzięki niej) można realizować swoje człowieczeństwo.

Zagubiony na jałowych pustkowiach własnej śmiertelności, nie mogąc odnaleźć punktu odparcia w królestwie nauki, na wewnątrzkomórkowych ścieżkach molekularnych i nieskończonych zakrętach statystyk przetrwania, znów zwróciłem się ku literaturze. Czytałem „Oddział chorych na raka” Sołżenicyna, „Nieszczęsnych” B. S. Johnsona, „Śmierć” Iwana Iljicza Tołstoja, „Mind and Cosmos” Nagela, Woolf, Kafkę, Montaigne’a, Frosta, Greville’a, wspomnienia chorych na raka… Krótko mówiąc, wszystko, co kiedykolwiek napisano na temat śmiertelności. Potrzebowałem słownika, który pozwoliłby mi zrozumieć śmierć, znaleźć sposób na ponowne zdefiniowanie własnej tożsamości i ruszenie z miejsca. Przywilej bezpośredniego doświadczenia odwiódł mnie od literatury i pracy akademickiej, a mimo to teraz czułem, że muszę przetłumaczyć własne doświadczenia na język, by móc je pojąć. (…) Tym oto sposobem literatura pomogła mi wrócić do świata żywych.

Kalinithi to dla mnie wzór literaturoznawcy i lekarza. Literaturoznawcy, bo książki i prezentowane w nich, nierzadko wzniosłe, idee nie przysłoniły mu życia tu i teraz. Bo pisząc o nadziei i o pacjentach, sięga do etymologii tych słów; bo czyta Becketta, Elliota i innych po to, by łatwiej mu było zmagać się z chorobą. Bo nieobca był mu filozofia (uczęszczał na wykłady Richarda Rorty’ego (!), w książce przytacza m.in. myśli Heideggera). Lekarza, bo ważne było dla niego nie tylko ciało, ale i dusza pacjenta i jego bliskich. Bo dążył do precyzji po to, by dawać innym nadzieję. Bo każdy zabieg wykonywał z powołania traktując pacjentów jako ludzi z ich historiami, których kontynuację trzeba im umożliwić, nie jako statystyki i przypadki medyczne.

img_5073
Mimo iż zawsze chciał napisać książkę, odkładał to w czasie z uwagi na jego brak. Dopiero, gdy dowiaduje się, że jest chory, zaczyna pisać. Czytelnik otrzymuje dzieło nieukończone przez samego autora, ale czytając je, ma się poczucie, że chyba właśnie takie miało być. Autor chce, by coś po nim zostało, nadal przyświecają mu te same cele – pragnie pomóc innym w przeżywaniu cierpienia a przy tym spełnić się jako pisarz. Wyrażając prawdę o raku, o wycieńczeniu jakie niesie, o zwątpieniu, o nieprzewidywalności kolejnych nawrotów choroby, niczego nie upiększa. Godnie przeżywa ostatnie chwile swego życia, decydując się na odejście w chwili, gdy jasnym staje się, że nie będzie w stanie dłużej żyć o własnych siłach. Myślę, że nikogo nie oburzę wyjawiając, że przed zakończeniem książki autor umiera. Po dwóch latach zmagania się z rakiem, choroba zwyciężyła. Wiedziałam o tym przed rozpoczęciem lektury, ale ani przez chwilę nie zastanawiałam się, czy w takim razie warto po nią sięgnąć. W finalnej formie, na książkę, którą trzymam w ręku składa się przedmowa napisana przez bliskiego autorowi pracownika wydawnictwa, z którym wspólnie planowali publikację, prologu Kalanithiego i dwóch rozdziałów także jego autorstwa (“W dobrym zdrowiu zaczynam” i “Nie ustanę aż po grób”); oraz epilogu napisanego przez jego żonę, Lucy Kalanithi.

Ostatecznie należy pogodzić się z tym, że każdy z nas widzi tylko część obrazu. Lekarz widzi jeden fragment, pacjent drugi, inżynier trzeci, ekonomista czwarty, poławiacz pereł piąty, alkoholik szósty, facet od kablówki siódmy, hodowca owiec ósmy, indyjski żebrak dziewiąty, pastor dziesiąty. Ludzkiej wiedzy nie da się pomieścić w pojedynczym człowieku; jej źródło leży w związkach, jakie tworzymy z innymi i ze światem, i z tego względu nigdy nie będzie można uznać jej za kompletną. Prawda unosi się gdzieś ponad nimi wszystkimi. (…) Wszyscy ulegamy skończoności. Sądzę, że nie ja jeden osiągnąłem ten stan zaprzeszły. Większość ambicji jest spełniana lub porzucana – w obu przypadkach odchodzą one w przeszłość. Przyszłość przestaje zaś być drabiną, po której wspinamy się ku wyznaczonym celom, i zamiast tego rozciąga się przed nami płasko równiną nieskończonej teraźniejszości.

Jeszcze jeden oddech to poruszająca historia człowieka wrażliwego na życie, a więc także na jego naturalną kolej, jaką jest śmierć. Człowieka wiodącego świadomą egzystencję, podejmującego walkę z jej trudami, po to, by zaakceptować życie takim, jakim jest. Paradoksalnie, nadzieję daje nie możliwość oszukania śmierci czy zapowiedź tego, co mogłoby po niej nastąpić, ale właśnie pogodzenie się z tym, że na koniec to ona zwycięży a mimo tego warto jest podjąć trud istnienia.

Jeśli jeszcze wahacie się, czy warto sięgnąć po tę książkę – zachęcam do obejrzenia krótkiego, oficjalnego jej zwiastuna (to zwiastun książki, nie filmu).

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.