FAŁSZERZE PIEPRZU, Monika Sznajderman

IMG_5493

pobrane (3)

Czym są miejsca, które straciły pamięć? Które ludzka pamięć omija, których przestaje dotykać? I co to za pamięć marnotrawna, która buja w obłokach, zamiast opowiadać, przywoływać historie?
Miejsca, których pamięć nie otacza troską, umierają. Dziwaczeją i dziczeją, porośnięte zielskiem zapomnienia.

W listopad wchodzę zawsze ze smutkiem i osowieniem. W pierwsze dni tego miesiąca myśli krążą wokół straty, pustki, śmierci. W pozbieraniu się nie pomaga pogoda: słota staje się pożywką dla posępnego nastroju, jakby trwając w zmowie z niby nowymi, a jakże nieszczelnymi oknami i wdzierając się w moje cztery ściany. Dziś ponownie kartkuję czytaną jakiś czas temu książkę Moniki Sznajderman pt. Fałszerze pieprzu. Historia rodzinna wydaną w ubiegłym roku przez Wydawnictwo Czarne. Z pewnością nie po to, aby podnieść się na duchu. Raczej po to, by – utrzymując się w dennym nastroju – przypomnieć sobie, że pamiętać trzeba. W ostatnim roku sporo czytanych przeze mnie książek była podszyta pamięcią. A pamiętać jest trudno, zwłaszcza, jeśli przeszłość jest niewygodna. Pamięć często sprawia ból, zawód, gorycz. I, jak sądzę, takie autobiograficzne (Martin Pollack, Monika Sznajderman) lub inspirowane własną biografią (Javier Cercas) książki powstają po to, by pogodzić się z przeszłością, starać się ją zrozumieć, nawet jeśli życzylibyśmy sobie, żeby wszystko potoczyło się inaczej.

A przecież mimo braku materialnych śladów przeszłości pod powierzchnią dzisiejszego Radomia wciąż toczy się jakieś inne życie; wciąż żyją swoim widmowym życiem zmarli. Ich obecność jest nieobecna, a jej znakiem nie jest coś, lecz raczej nic – pustka w miejscu dawnej żydowskiej dzielnicy Radomia, po której hula wiatr. A także dziwny fantomowy ból, który dopada mnie od czasu do czasu, gdy o nich wszystkich myślę.

Monika Sznajderman snuje opowieść o życiu swojej rodziny w świecie przedholocaustowym, w którym to istniały dwie równoległe rzeczywistości – polska i żydowska. Na przykładzie najbliższej sobie, a tak długo obcej, bo nieznanej historii pokazuje, że już przed drugą wojną światową te dwie nacje nie współżyły ze sobą, a jedynie dzieliły jedną przestrzeń. Cytując za autorką Fałszerzy pieprzu Singera, „Żydzi i Polacy nie istnieli dla siebie nawzajem jako ludzie”. Każda ze stron dostrzegała obecność tej drugiej jedynie wówczas, gdy mogło to okazać się pożyteczne. Jednak to polska, sanacka część rodziny Sznajderman zapisała się na kartach historii. Tę żydowską starannie wygumowano. Sznajderman pisząc tę książkę w planie osobistym oddaje głos niemej, zapomnianej części rodziny ze strony ojca – jedynego, który przeżył Zagładę. Przeżył i zdecydował się milczeć. To dlatego otrzymujemy narrację drugoosobową, w której córka chce być głosem swojego ojca. W planie szerszym, uniwersalnym Sznajderman odmawia przyzwolenia na obojętność i zapomnienie. Oddaje głos tym, (o) których nikt nie słuchał, nie obarczając jednak winą rodziny polskiej, dzięki której, jak pisze, w przeszłości nie czuła pustki związanej z tą wielką nieobecnością. To obudzone po latach poczucie braku i bunt przeciwko zapomnieniu napisało Fałszerzy pieprzu.

Czy obojętność może zabić? Albo słowo – czy zabija równie skutecznie jak kamień, siekiera albo orczyk, jak ogień podłożony w stodole? Dla wielu, jeśli nie dla większości Polaków ich żydowscy sąsiedzi przez stulecia istnieli wyłącznie jako punkt odniesienia dla ich własnych, polskich poglądów i uczuć: w wyjątkowych i najlepszych wypadkach jako cenna część ich osobistego świata, najczęściej zaś jako mroczny obiekt zazdrości i nienawiści, jako grzeszna projekcja wstrętu i pożądania, jako ekonomiczny problem i polityczna sprawa do załatwienia, jako, mówiąc krótko, emanacja niezwyciężonej obcości, a nie jako prawdziwe ludzkie istnienia z krwi i kości.

W Fałszerzach wzajemnie dopełniają się tekst i rodzinne fotografie. Od tych ostatnich wszystko się zaczęło; przypadkowo odzyskane zdjęcia dały początek powrotowi do zapomnianych, trudnych czasów minionego wieku. Ich awersy i rewersy oplatane słowami są efektem prywatnego śledztwa autorki. Czytelnik otrzymuje więc osobistą i zarazem uniwersalną historię Polski przedwojennej i tej z lat późniejszych spisaną ze wspomnień, archiwów, gazet z tamtych lat i literatury oddającej klimat epoki. Książka wymyka się gatunkowemu skatalogowaniu – z jednej strony jest rodzinną kroniką, pamiętnikiem, historią pamiętania, z drugiej – esejem o polsko-żydowskiej rzeczywistości. Taka forma wynika zapewne z wykształcenia autorki – antropolożki kultury i uprawianego zawodu wydawcy, przede wszystkim reportaży (Monika Sznajderman prowadzi Wydawnictwo Czarne). Dzięki wspomnianym fotografiom i wyciągniętym z ich obserwacji wnioskom łatwiej ożywić tych, którzy choć w pełni już nie wrócą, pojawiają się w świadomości autorki, jej bliskich i, jak ma nadzieję Sznajderman, kolejnych pokoleń jej rodziny. Publikując Fałszerzy pieprzu, a więc nie zamykając się ze swoją wyrwaną zapomnieniu historią, Sznajderman oddaje hołd tym, którzy musieli zginąć tylko dlatego, że żyli w takim miejscu i czasie. Bo choć na Fałszerzy składają się narracje dotyczące obu stron rodziny autorki i nie ulega wątpliwości, że pamięć należy się wszystkim przodkom, z lektury wyziera szczególna potrzeba przedstawienia tych, o których nikt się nie dopominał.

 

Książka Moniki Sznajderman dowodzi, że nie sposób żyć w oderwaniu od swoich korzeni, a pamięć, choć niedoskonała (wybiorcza, z czasem coraz więcej w niej białych plam) jest nieodłączną częścią ludzkiej tożsamości. Historie swoich przodków polskiego i żydowskiego pochodzenia autorka traktuje z jednaką czułością, mimo iż przeszłość tych drugich była niewspółmiernie trudniejsza, być może także za sprawą tych pierwszych. Nie znam drugiej książki, która w podobny – delikatny i dobitny, intymny i ważny dla polskiego społeczeństwa – sposób opowiadała historię zła dokonanego w minionym stuleciu.

Dziwne to słowo – „pożydowskie”. Choć karierę zrobi dopiero po wojnie, w polskiej prasie konspiracyjnej nie bez głębokiej przyczyny pojawiać się zacznie już w 1941 roku – mimo że nie dokonała się jeszcze Zagłada. Wciąż jeszcze byli na świecie Żydzi, a już marzono o ich rzeczach, jakby w sposób oczywisty należały się Polakom. Jakby tylko po to żyli, a potem umierali, by przekazać polskim sąsiadom to, co przez stulecia uzbierali, zgromadzili, co otoczyli czułą i troskliwą opieką. Jakby po to było to osie wieków sąsiedztwa, by w końcu można było rozsiąść się wygodnie na żydowskich krzesłach, przy żydowskich stołach, jeść żydowskimi sztućcami z żydowskich talerzy, na półkach stawiać kielichy kiduszowe i srebrne szabasowe świeczniki.

Fałszerze pieprzu. Historia rodzinna Moniki Sznajderman to książka szczególna. Siedzi w człowieku długo po przeczytaniu ostatniej strony. Jest dowodem odwagi i siły autorki w mierzeniu się z uwierającą przeszłością. To wreszcie zapis jednostki cierpiącej w wyniku straty bliskich, których nie było dane jej poznać. Sznajderman z literackim wyczuciem niesie jednoznaczny przekaz: trzeba pamiętać. Z moim uznaniem dla tej książki nie pozostaję odosobniona – Fałszerze pieprzu znaleźli się w finale Nagrody Literackiej „Nike” 2017, byli nominowani w tym roku m.in. do Nagrody in. Ryszarda Kapuścińskiego oraz  Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus”, zdobyli Nagrodę im. Jerzego Turowicza. Dla mnie lektura obowiązkowa.