DUCHY JEREMIEGO, Robert Rient

IMG_0501

duchy-jeremiego-b-iext51380288

– Chcesz porozmawiać? – zapytała, wstawiając wodę na herbatę.
– Gadaniem to się niczego nie załatwi. – Słyszałem, jak w szkole tak mówiła jedna nauczycielka do drugiej. 
– Przeciwnie.
I miała na to kilka dowodów, bo uważała, że język jest pierwszy, w sensie nie w buzi, że słowami można zmienić świat. 

Mam to szczęście, że żadna z bliskich mi osób nie odeszła. Choć śmierć nie omija szerokim łukiem mojego otoczenia, sama nie musiałam mierzyć się ze stratą. Jako że preferuję smutne historie, dość często czytam o odchodzeniu i próbie poradzenia sobie z pustką, jaką niesie nieobecność ważnej dla bohaterki/bohatera osoby. Nie będę pisać, że literatura może nas na takie doświadczenie przygotować, bo nie może. Niemniej jednak przeczytałam kilka książek, które mówią dokładnie tyle: będzie ciężko, nie będziesz na to gotowa, taka jest kolej rzeczy. I myślę, że to o wiele więcej niż przekonywanie, że tak musiało być, i że dasz radę. Wcale nie musiało, i wcale nie musisz sobie z tym poradzić. O tym właśnie pisze Robert Rient w powieści Duchy Jeremiego (Wielka Litera).

Włączyłem stare płyty, zapaliłem i wszystko stało się ciekawe, łącznie z moimi palcami, którymi się chwilę bawiłem. Linie papilarne zmieniały się w małe twarze, a każda się uśmiechała. Chciałem nawet coś zrobić, coś wielkiego, namalować obraz albo napisać opowiadanie, takie bardzo dobre, albo odnowić stół kuchenny, pomalować go w gwiazdy albo wojnę kosmiczną, tylko że mi się nie chciało.

Jeremi ma dwanaście lat. Pochodzi z rozbitej rodziny; mieszka z chorą na raka matką. Kiedy ta przestaje być zdolną do pracy i opieki nad synem, przenoszą się na wieś do domu dziadka chłopca. Relacje z seniorem nie należą do łatwych, jego przeszłość – zsyłka na Syberię oraz samobójcza śmierć żony – nie pozwalają mu na budowanie ciepłych relacji z genealogicznie najbliższymi. Bo choć Jeremi, jego matka i ciotka Estera (nawiedzona, kompulsywnie pragnąca w coś wierzyć lesbijka) to jego krewni, cierpiący na altzheimera wdowiec najlepiej czuje się w towarzystwie krów i pani Marii, byłej przyjaciółki żony. Nakreśloną sytuację życiową, w jakiej znalazło się dziecko, już określiłabym jako niesprawiedliwie trudną, niestety – będzie gorzej. Chłopiec czuje się na wsi wyjątkowo samotnie, postanawia więc zebrać pieniądze na powrót do Warszawy i utrzymanie mieszkania dla siebie i matki. Zostaje dilerem. Właściwie przypadkiem Jeremi dowiaduje się, że jest Żydem, a że akcja powieści dzieje się we współczesności, chłopiec przyznaje matce, że gorsza mogłaby być tylko arabska krew płynąca w jego żyłach. Poznawszy historię babki, obsesyjnie poszerza wiedzę o obozach koncentracyjnych. Budzi się w nim lęk, że zdarzenia z przeszłości mogą się powtórzyć.

Jest ciemno, każdego dnia. (…) Rano, zaraz po obudzeniu, wszystko nie jest prawdziwe, ale to nie trwa długo. Lubię, gdy przez chwilę wszystko nie jest prawdą. A potem sobie przypominam, ale muszę powiedzieć, że tak samo wierzę, że mama nie żyje, jak nie wierzę. W ogóle bardzo nie lubię tych słów: nie żyje. 

Kiedy matka Jeremiego umiera, chłopak czuje, że został na świecie sam. Obciążony porzuceniem przez ojca, nie daje sobie rady z kolejną stratą. Choć zawsze dziwaczna, to jednak dodająca wcześniej otuchy ciotka, już nie okazuje mu zrozumienia. Choroba dziadka, z którym od czasu zamieszkania pod jednym dachem, udawało się czasem szczerze pogadać (lub szczerze pomilczeć), postępuje. Senior coraz częściej nie rozpoznaje wnuka. August, przyjaciel, wysłuchuje go, ale przez wymuszone na Jeremim przyspieszone, bolesne dojrzewanie, ich relacja obumiera. Sierota pozostaje obojętny wobec uczucia, jakim darzy go kilka lat starsza dziewczyna. Pozostawiony sobie, z narastającą wskutek nieprzepracowania traumą, Jeremi postanawia ukoić swój ból. Podobnie jak babkę Elzę, nawiedzają go duchy. Rozmawia z nimi, widzi je, i dochodzi do wniosku, że nikt i nic nie jest w stanie mu pomóc.

 

Duchy Jeremiego to zapis tragedii nastolatka, którego względnie spokojne i szczęśliwe życie stopniowo, ale w krótkim czasie, się rozsypało. Rient z pozbawioną patosu wrażliwością opowiada o sytuacji, w której bycie nas przerasta. To historia cierpienia spotęgowana udziałem w niej dziecka. Matka często powtarzała Jeremiemu, że ojciec zostawił ich, bo był nieczuły, i że on, Jeremi czuły być musi. Usposobionym w ten sposób ludziom jest w życiu szczególnie trudno. Społeczeństwo ich wrażliwość myli ze słabością, podkopując wiarę w siebie i chęć stawiania czoła cierpieniom. Nie do pojęcia zdaje się ogrom zła przedstawiony w Duchach. W nieprzychylnych opiniach dominuje zarzut, że nagromadzenie nieszczęść w tej stosunkowo niewielkiej objętościowo prozie prowadzi do sztucznej lamentacji i wyżyma z czytelnika emocje. Ja w tę historię uwierzyłam. Powieść podejmuje także uniwersalny problem tożsamości. Autor pyta, co determinuje nas jako jednostki: pochodzenie? wiara? wychowanie? światopogląd? relacje z drugim człowiekiem? Dopiero świadomość tego, kim jesteśmy i akceptacja naszego statusu pozwala wytrwać w świecie. Kreśląc postać Jeremiego, Rient dowodzi, że nie jest to łatwe zadanie.

Nie było mamy, dlatego nie musiała zachorować na raka, ani dziadka nie było, więc nie stracił pamięci po tym, jak jej większość zostawił na Syberii, Estera nigdy nie wierzyła w Boga, bo jej również nie było, Elza nigdy się nie zabiła, bo nigdy nie była małą dziewczynką, pani Maria nie miała swoich opowieści, bo nikt nigdy nie wybrał za nią śmierci, której uciekła, nie było Jeremiego, który musiał przewracać siano na polu, przyjaźni z Augustem też nie było.

Wiarygodne portrety bohaterów, nieprzekombinowany, ale trafnie opisujący trudne doświadczenia i doznania język (narracja pierwszoosobowa; tym, który mówi jest Jeremi). Zwrócenie uwagi na ważny problem społeczny, jakim jest brak troski i próby zrozumienia młodzieży przez dorosłych. To, moim zdaniem, największe atuty Duchów Jeremiego pióra Roberta Rienta. I chyba nie tylko moim, bo – co mnie naprawdę cieszy – powieść została nominowana do tegorocznej Nagrody Nike.