SKĄD SIĘ BIORĄ HOLENDRZY, Ben Coates

IMG_1682

3118

Ostatnio literatura non fiction coraz skuteczniej przeciąga mnie na swoją stronę. Ostatecznie pękła bańka izolująca mnie od tego, co dzieje się na świecie na ponadjednostkowym poziomie, w której kiedyś się zamknęłam. I choć nie porzucam literatury pięknej, coraz bardziej fascynuje mnie rzeczywistość podana w dobrej, literackiej formie. Na te potrzeby odpowiada Mundus – jedna z serii Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, w ramach której ukazują się zagraniczne tytuły literatury faktu. Jak pisze wydawnictwo, „prezentowane w serii książki – niezależnie, czy dotykają trudnych i bolesnych spraw, czy raczej bawią i dostarczają rozrywki – łączy rzetelne podejście do tematu i żywy, literacki język”. Skąd się biorą Holendrzy Bena Coatesa mogliby być wizytówką pozanaukowych publikacji oficyny.

Początkowo odnosiłem dość mgliste wrażenie, że mieszkam w jednym z tych nastawionych proekologicznie krajów, gdzie ochrona środowiska naturalnego stanowi absolutny priorytet – ojczyźnie cyklistów i wegetarian obsesyjnie segregujących śmieci. W rzeczywistości jednak po wiekach walki z wodą Holendrzy postrzegają matkę naturę nie jako dawczynię życia i żywicielkę, lecz jako zagrożenie, które trzeba okiełznać. Mają nawet na to specjalne określenie: maakbaarheid – zdolność przebudowywania i kontrolowania otaczającego nas świata.

Na czwartej stronie okładki Skąd się biorą Holendrzy zostali nazwani „podręcznikiem kulturowym”. Podoba mi się ta kategoria, bo mamy do czynienia z książką, która wykracza poza literaturę podróżniczą, nie jest klasycznym reportażem, a jej autor, w usiłowaniu zrozumienia tego narodu za wysoko stawia sobie poprzeczkę, by uznać ją za dziennik czy prozę wspomnieniową. Ben Coates – Brytyjczyk z urodzenia, a – od kilku lat – Holender z wyboru, były autor mów politycznych i doradca, z godnym podziwu uporem poznaje geografię i historię nowej ojczyzny. Relacjonuje podróże w różne zakątki kraju oraz udział w lokalnych uroczystościach i wydarzeniach, opatrując je komentarzem, w którym swobodnie operuje wiedzą z zakresu historii, religii, kultury i polityki Holandii.

Kiedy Coates – przypadkiem! – trafia do Holandii, jego pojęcie o tym kraju nie jest większe niż przeciętnego Europejczyka. Wiatraki, tulipany, rowery, chodaki i ser, duuużo sera. Legalna, uprawiana na szeroką skalę prostytucja i łatwy dostęp do narkotyków. Postanawiając osiedlić się w Rotterdamie na dłużej, oczywistością staje się dla niego konieczność poznania nieznanej kultury. Już w pierwszych tygodniach pobytu na obczyźnie Coates podejmuje naukę niderlandzkiego, znajduje pracę i podróżuje. Przejeżdża i przepływa Holandię wzdłuż i wszerz, nabywając wiedzę, której nie powstydziłby się rdzenny mieszkaniec nizinnego kraju. Każda podróż staje się inspiracją do poszerzania horyzontów, a czasem zupełnie na odwrót – przeczytawszy lub usłyszawszy jakąś ciekawą anegdotę, autor decyduje się na wycieczkę. Coates opisuje dzieje Holandii – kraju od zawsze zmagającego się z żywiołem wody, zamieszkiwanego przez mistrzów żeglugi i odkrywców, kraju protestancko-katolickich wojen, który posiadał wiele kolonii, kraju głęboko naznaczonego II wojnę światową. Odkrywa także czarne karty historii Królestwa Niderlandów – handel niewolnikami w epoce kolonialnej i kobietami masowo trafiającymi do domów publicznych od drugiej połowy XIX wieku oraz kolaborację części Holendrów z hitlerowskim wrogiem. Brytyjczyk podejmuje także kwestię tolerancji (seksualnej, religijnej, światopoglądowej) i szeroko idących swobód – leseferystycznego podejścia do seksu za pieniądze, łagodnych przepisów dotyczących konsumpcji narkotyków, prawa do eutanazji i tłumaczy, dlaczego obecna jest tendencja do ich ograniczania.

Podróżując po kraju, odkryłem z zaskoczeniem, że Holendrzy nie tylko godzą się na życie w jednym z najbardziej zatłoczonych miejsc na ziemi – oni się tym napawają. Dla moich holenderskich znajomych dzielenie stolika w restauracji z obcymi ludźmi albo przedziału w pociągu z gadatliwą rodziną to nie smutna konieczność ani przykra niedogodność, lecz znakomita sposobność, aby zawrzeć nowe znajomości albo podzielić się historią swojego życia z przygodnymi towarzyszami. (…) „Siedzimy wszyscy w kupie, dlatego albo będziemy dla siebie tolerancyjni, albo oszalejemy” – wyjaśnił mi kiedyś jeden znajomy Holender.

Odkrywanie Holandii jest dla Coatesa przygodą, a nie przykrym obowiązkiem. Czytając książkę widać, że autor świetnie się bawił, kiedy ją pisał. Oprócz przedstawienia ważnych dla zrozumienia holenderskiej tożsamości wydarzeń z przeszłości, gromadzi mnóstwo zaskakujących obcokrajowców smaczków z kraju tulipanów. Wspomina o wiatrakach, których skrzydła służyły kiedyś do sąsiedzkiej komunikacji oraz o ogromnej rodzinności Holendrów organizujących urodzinowe „party w kręgu”. Opisuje holendersko-belgijskie miasteczko (lub miasteczka), w którym (lub których) na półtorakilometrowym odcinku kilkanaście razy można przekraczać międzynarodowe granice czy świąteczny zwyczaj morusania twarzy na czarno na cześć Czarnego Piotrusia i Sinterklassa (pierwowzoru Świętego Mikołaja), przez który zarzuca się Holendrom rasizm. Coates zainteresował mnie nawet historią holenderskiej piłki nożnej i koncepcją futbolu totalnego, mimo że sport to nie moja bajka.

Książka została wydana z należytą starannością. Świetnie przetłumaczona przez Barbarę Gutowską-Nowak, zredagowana niemal perfekcyjnie. Opatrzona przypisami tłumaczki oraz konsultanta merytorycznego (Ryszard Żelichowski), które precyzują i doświetlają niekoniecznie czytelne dla polskiego czytelnika wątki. Co więcej, w kilku miejscach Żelichowski poprawia autora – wskazuje jego faktograficzne potknięcia, co świadczy o wnikliwej i rzetelnej lekturze i redakcji (i skłania do refleksji dotyczącej dopuszczenia zaistnienia tych błędów przez wydawcę oryginału). Przyjemna okładka, format i wnętrze książki. Tę ponadprzeciętną staranność wydawniczą zawdzięczamy Wydawnictwu Uniwersytetu Jagiellońskiego, a więc oficynie, która rozpowszechnia przede wszystkim publikacje naukowe, wymagające szczególnego rodzaju skrupulatnej pracy, także merytorycznej. Dlatego cieszy mnie, że działalność WUJ rozszerzyła się o wydawanie literatury faktu, a także literatury pięknej przy utrzymaniu dotychczasowych, wysokich standardów.

 

Z początku Skąd się biorą Holendrzy skojarzyli mi się z popularną serią książek Brytyjczyka Stephena Clarke’a, który z kolei przeniósł się do Francji. U Coatesa rozpoznałam ten sam brytyjski humor, błyskotliwość i spostrzegawczość. Jego książka aspiruje jednak wyżej – mimo lekkiego stylu jest efektem pogłębionej refleksji nad krajem, w którym autor postanowił żyć. Byłoby świetnie, gdyby każdy imigrant tak poważnie podchodził do kwestii adaptacji i asymilacji. Autor maluje obraz współczesnych Holendrów – otwartych, sympatycznych, ultra wysokich z uwagi na miłość do nabiału, mających w nosie polityczną poprawność. Skąd się biorą Holendrzy jest więc świetnym przewodnikiem kulturowym, który pozwala zrozumieć ten obarczony licznymi stereotypami kraj. To, przyjemna w lekturze, stężona dawka wiedzy holendrofila. Trudno nie podzielać jego entuzjazmu, bo i po co?

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Uniwersytetu Jagiellońskiego.