Za spuszczoną kurtyną. Rozmowa z Arianą Harwicz

20200112_130747(0)

O macierzyństwie wyobcowanym, przełamywaniu tabu i literaturze jako manifeście opowiada Ariana Harwicz, argentyńska pisarka, której powieść „Zgiń, kochanie” niedawno ukazała się w Polsce.

Znalezione obrazy dla zapytania: zgiń kochanie ariana harwiczW twoich wywiadach niemal zawsze natrafiam na wariację zdania: „Nie ma bardziej złowrogiej ani piękniejszej więzi niż macierzyństwo”. Opowiesz o dwoistości tej relacji?
Nie istnieje bardziej absurdalna więź. Macierzyństwo to koegzystencja skrajności: okrucieństwa i nienawiści, bezsensu i złowrogości równoważonych miłością i oddaniem. Połączenie tych ekstremów nadaje macierzyństwu dramaturgii, to świetna materia na teatr – zarówno na dramat, jak i na komedię. Lubię patrzeć na macierzyństwo jako na zamknięte dzieło teatralne, bardzo fizyczne, plastyczne. Istnienie powstające z innego istnienia, wydalenie go na świat, wszystko w tej relacji – symbiotyczność, więzy krwi, wzajemne siebie warunkowanie – czyni macierzyństwo aktem fizycznej i mentalnej perturbacji, która trzyma mocno i nie puszcza aż do śmierci.

To stąd twoja pisarska obsesja na punkcie macierzyństwa?
Tak, dlatego poświęciłam mu cztery książki. Nie potrafię uciec od tego tematu. Kiedy dziecko rośnie, a rodzice są coraz starsi, przychodzi myśl: jak to jest, że ten człowiek obok jest moim dzieckiem. Kiedy ciało dziecka jest większe od ciała matki, człowiek-gigant zastanawia przykurczoną staruszkę, która go urodziła. Ta fizyczna dysproporcja ma w sobie coś złowrogiego, budzi niepokój. Lubię twórczość malarzy oddających te uczucia poprzez deformację postaci. Tak malował Egon Schiele i wielu innych ekspresjonistów. Sztuka gloryfikująca macierzyństwo, przedstawiająca je jako akt uduchowiony, maryjny wręcz, zupełnie do mnie nie przemawia, bo nijak ma się do rzeczywistości.

Krytyka patrzy na twoje powieści całościowo, nazywając „Zgiń, kochanie” i dwie kolejne – „La débil mental” i „Precoz” – trylogią pasji.
Nie był to mój zamysł, ale podoba mi się to odczytanie, bo pozwala szerzej spojrzeć na kwestię macierzyństwa wyobcowanego. W powieściach zmieniają się bohaterowie i miejsce akcji, ale nastrój pozostaje bez zmian. Dalej jest perwersyjnie i absurdalnie. Dzieci dorastają, jest więcej pożądania, także tego odczuwanego w relacji między rodzicem a dorastającym synem. Pokazuję, że cielesne interakcje matki i syna są nieuchronne. Ten kontakt nawiązuje się przecież na samym początku, kiedy matka karmi piersią. Nie jest od niego wolna także relacja matka – córka, dorastająca dziewczyna i kobieta obserwują się ukradkiem, porównując swoje ciała. Ten nieskonsumowany akt seksualny to motyw antyczny, a potem szekspirowski. Nic nowego, jako ludzkość wcale się nie zmieniliśmy. Ja tego antycznego człowieka po prostu ubrałam we współczesne ramy. Ta intymność jest spychana na margines. Nikt o tym nie mówi, te sceny rozgrywają się za spuszczoną kurtyną.

Bohaterka „Zgiń, kochanie” mierzy się z depresją poporodową. To doświadczenie dzieli z nią wiele kobiet (według statystyk ok. 30%), jest więc uniwersalne.
Tak, staram się jednak podkreślać, że depresja poporodowa to termin kliniczny, określający stan patologii. Nigdy nie zajmowałam się tym problemem od strony medycznej – nie piszę o przyczynach i skutkach tego stanu, o problemach hormonalnych czy dolegliwościach ciała. Moja bohaterka nie jest opisywana w medycznych kategoriach. Staram się odtworzyć to, co dzieje się w głowie matki, niekoniecznie tej, u której stwierdzono depresję poporodową.

W kraju katolickim, takim jak Polska, mówienie o ciemnych stronach macierzyństwa może zostać uznane za obrazoburcze.
Z pewnością. Każde społeczeństwo jest inne i obserwowanie podchodzenia do kwestii macierzyństwa jest dla mnie intrygujące. Dobra książka powinna przemeblowywać myślenie, wpływać na moralność, popychać do refleksji. Dla mnie to wielka misja literatury i sztuki w ogóle. Twórczość zawsze powinna być niezależna. Bycie artystą jest drogą jedyną w swoim rodzaju, rozmijającą się z typową ścieżką epoki, w której się tworzy. W tym sensie, skandal czy prowokacja są efektem pozytywnym. Zawsze bardzo mnie ciekawi, z jakim odbiorem spotkają się moje książki, ukazujące się przecież w różnych momentach w różnych miejscach świata. Każdy kraj ma swój sposób czytania, związany z kontekstem polityczno-społecznym. Moje pisarstwo jest wolne od politycznego zacięcia, ale lektura zawsze jest polityczna. Pokazywanie macierzyństwa od ciemnej strony z pewnością nie jest dla wszystkich łatwe czy akceptowalne.

Zwłaszcza, kiedy narodziny rozpatrywane są w kategoriach cudu… pięknego, jednoznacznie dobrego, mistycznego wręcz przeżycia. Czy w Argentynie i Francji też tak patrzycie na kwestię narodzin?
Myślę, że to zjawisko ma charakter światowy. W społeczeństwach bardziej religijnych, gdzie funkcjonują liczne tabu i propaganda szczęśliwości rozumiana jako życie w sformalizowanym związku z gromadką dzieci, musi być ono szczególnie dotkliwe. Retoryka nadawania swojemu życiu sensu przez posiadanie dzieci jest jednak powszednia. Taka agitacja zawsze służy kontroli i hamowaniu decyzyjności obywateli. Świetnie pisał o tym Foucault. Rodzina, monogamia, dzieci… to łatwo napędzająca się maszyna kontroli społeczeństwa. Kiedy jesteś przeciw tym wartościom, oskarżają cię o anarchiczność, wprowadzanie chaosu, niemoralność. To dzieje się również w krajach bardziej demokratycznych i mniej katolickich, może w trochę bardziej elegancki sposób. Dlatego literatura powinna przeszkadzać, burzyć, trząść w posadach oficjalnym dyskursem. Najważniejsze to być świadomym istnienia oficjalnego przekazu i dobrowolnie opowiedzieć się po którejś z jego stron.

Pisanie literatury jest manifestem?
Dla mnie tak, zwłaszcza, gdy twórczość wykracza poza normy danej epoki. Swój manifest mieli komuniści, ale też surrealiści. Literatura to manifest, ale nie mający na celu narzucenia pewnej moralności. To byłaby ideologia. Literacki manifest stawia sobie za cel poruszanie świata, dostarczanie egzaltacji, chęć zmiany porządku, jeśli ten obowiązujący się nam nie podoba. Muszę przy tym przyznać, że nie zastanawiam się, co stanie się po publikacji moich książek. Dla mnie motorem do działania są raczej gniew, ból, frustracja. W akcie tworzenia jest coś gwałtownego, to uwalnianie emocji jest dla mnie kluczowe. „Zgiń, kochanie” nie jest książką jedynie dla kobiet czy środowiska feministycznego. Wierzę, że literatura nie zna podziału na płeć. Piszę dla współczesnego człowieka, w szerszym planie moje książki opowiadają właśnie o problemach współczesności. O tym, co dziś nas frustruje, co jest dla nas ważne. Zastanawiam się nad tożsamością współczesnego człowieka, znudzonego, przebodźcowanego, człowieka, który nie musi brać ślubu, iść na wojnę, podbijać kontynentów.

W Polsce twoją książkę wydała Pauza – młode wydawnictwo, którego nakładem ukazuje się odważna literatura. Jego autorzy są charakterni, pisanie to dla nich także oręże walki o sprawę. W pisarstwo angażują własną historię, prowokują, stawiają pytania.
Bardzo się cieszę, że znalazłam się obok autorów takich jak Louis, Vann czy Groff. Literatura zawsze powinna być aktem odwagi. Nie chcę powiedzieć, że jest ona ważniejsza niż aspekty formalne, niż praca z językiem. Nie rozdzielam tych dwóch rzeczy. Tak naprawdę wszystko zostało już powiedziane, dlatego tak ważne jest to, jak mówimy. Odwaga tkwi właśnie w formie. Uwielbiam książki, których autorzy podejmują ryzyko – egzystencjalne, polityczne i estetyczne.

20200112_130747(0)

Dziecko jest jednym z fetyszy współczesnej kultury. Hołdujemy młodości i witalności kosztem dojrzałości i doświadczenia. Nie jest to złudne?
Cała nasza kultura zorientowana jest na młodość, tymczasem posiadanie dzieci jest mocno przereklamowane. Od tej iluzji powszechnej szczęśliwości mierzonej liczbą potomstwa jest przynajmniej jeden wyjątek, który czyni ją jeszcze bardziej okrutną. Zupełnie inaczej postrzega się posiadanie dzieci przez biednych i bogatych. Kiedy ci zamożniejsi otaczają się licznym potomstwem, wszystko jest cool, extra, chic. Z tego samego powodu rodziny należące do niższych klas społecznych są stygmatyzowane, mówi się o nich w kategoriach patologii. Ta hipokryzja tylko podkreśla polityczny aspekt posiadania dzieci. A starcy? Oni dla państwa są przecież całkiem bezużyteczni.

W mocnej scenie otwierającej „Zgiń, kochanie” błyska nóż, symbolizujący przemoc i opresję sytuacji, w jakiej znalazła się bohaterka. Ten nóż przywodzi mi na myśl inny, pojawiający się w „Obcym” Camusa, na widok którego targany emocjami Meursault  oddaje strzał.
To opowiadanie Camusa poświęcone obcości życia, biblia absurdystów, również jest mi bliskie. A nóż? Ma bogatą symbolikę. To także atrybut feministek – kobieta z nożem, którego może użyć nie tylko do przygotowywania posiłku, ale też do walki. Używam tego symbolu między innymi po to, by wejść w polemikę ze stereotypami ról społecznych. Nie można przy tym zapominać, że nóż w mojej powieści jest fałszywy. Nie istnieje w rzeczywistości, to promień słońca staje się nożem. Ten fantazmat jest wyrazem mocowania się z bezsilnością i niezrozumieniem.

Twoja bohaterka jest dużo bardziej męska niż jej partner. Bardziej decyzyjna, sprawniejsza, mająca odwagę zastrzelić cierpiącego z bólu psa. To gra z rolami społecznymi, jakie zwykliśmy przypisywać każdej z płci?
Dokładnie. W naszej kulturze mężczyzna to ciągle macho, któremu wszystko wolno. Swobodnie może się masturbować i dawać upust swoim emocjom. Kobieta, a zwłaszcza młoda matka, powinna być opiekuńcza, powściągliwa i układna. Lubię obserwować ludzi dookoła mnie, żeby przekonywać się, że w rzeczywistości bardzo często to mężczyźni są krusi, sentymentalni, może nawet trochę zniewieściali. W „Zgiń, kochanie” pojawia się scena, w której bohaterka z dalszej perspektywy obserwuje synka będącego pod opieką męża. Dziecko podchodzi do kominka i parzy sobie dłonie. Mimo oczywistej winy, mężczyzna ma pretensje do żony, podzielając społeczne oczekiwanie wobec matki, która powinna ciągle czuwać nad dzieckiem. Ta skądinąd w mgnieniu oka dobiega do synka, jakby przeczuwała, że może stać się coś złego. To ten osławiony instynkt macierzyński.

Nie bez znaczenia pozostaje relacja twojej bohaterki z naturą. To w przyrodzie, na łące i w nieokiełznanym lesie znajdującym się za domem, szuka spokoju i ucieczki. Nieudany to eskapizm.
Bo ucieczka okazuje się niemożliwa, macierzyństwo jest stanem totalnym. Ale las i dzikie zwierzęta były też dla mnie ważne językowo. Powrót na łono natury to kolejna gra, tym razem z mitem naszej matki natury. Staram się pokazać, że takie romantyczne jej rozumienie jest fikcją. Dzikość przyrody odwzorowuje też stany emocjonalne bohaterki. W ten sposób chciałam nawiązać do neurotycznej „Pani Dalloway” Virginii Woolf. Mniej lub bardziej wprost odnosząc się do twórczości innych artystów, odsłaniam kolejnego tabu: kobiety zostają matkami i przestają czytać. To straszne! Dlatego pokazuję, że moja bohaterka – podobnie jak ja sama, stając się matką i osiedlając się na obcej francuskiej wsi – bardzo za literaturą tęskni, nie potrafi bez niej funkcjonować.

Mam ulubione zdanie z twojego debiutu: „Kto pisze, nie potrzebuje skórzanej kurtki, bo w jego życiu zawsze panuje lato”. Wyczuwam, że to też twoja opinia.
Też bardzo je lubię. To tylko trochę moje zdanie, wyciągnęłam je z Balzacka, który dzielił się podobnym spostrzeżeniem. Sztukę stawiam ponad wszystko. Literatura powinna cię rozgrzewać, emocjonować, poruszać. Nie lubię myśleć o pisaniu jako o zawodzie. Pisanie to moje życie. Nie mam nic innego.

 

Wywiad został opublikowany również na portalu Lubimy czytać.