OSTATNIE ROZDANIE, Wiesław Myśliwski

Projekt bez tytułu (38)

mysliwski_ostatnierozdanie_popr

Kiedy zamieściłam informację o tym, że następną recenzowaną przeze mnie książką będzie Ostatnie rozdanie, otrzymałam wiadomość prywatną: „Dlaczego zajmujesz się takimi starociami? Po co recenzować stare książki? Przecież tyle mamy na rynku nowości”. Zgoda, ale czy to oznacza, że to, co zostało już napisane jest nieważne? Twierdząca odpowiedź pociąga za sobą następujące konsekwencje: zabiegi wydawnicze w postaci druku książek byłyby ogromnie nieekologiczne (zapewne dla niektórych są, ale w obliczu sytuacji, gdy czytalibyśmy tylko książki wydane, dajmy na to najdalej miesiąc przed rozpoczęciem przez nas lektury,  wielonakładowego druku wielu powieści ukazujących się każdego dnia nie można by już w żaden chyba sposób usprawiedliwić), bezzasadność istnienia bibliotek (chyba że mielibyśmy co miesiąc gruntownie zmieniać ich asortyment), absurd pojęć takich jak „klasyka literatury”, ale przede wszystkim zatarłaby się idea książki jako swoistego kodu kulturowego i płaszczyzny wymiany myśli, także międzypokoleniowej, w odniesieniu do jakiegoś dzieła. Nie wiem, jak Wy (czekam na głosy w komentarzach), ale ja się z takim podejściem nie zgadzam, zwłaszcza, że książka Myśliwskiego, o której będzie tu mowa (już za chwilę, obiecuję!) została wydana w roku 2013, tj., przynajmniej dla mnie, stosunkowo niedawno.

Nieraz gdy ta litera A zmęczy mnie, przechodzę do następnych z nadzieją, że może tam będzie lżej, mimo że już niejeden raz, przy kolejnych próbach, przejrzałem i wszystkie następne. Po czym znów wracam do niej, zawiedziony i tymi następnymi. Wynikałoby z tego, że powinienem być posłuszny porządkowi alfabetu, a więc ustalonej koeljności liter, bo być może to jedyny porządek, który jest w mocy doprowadzić mnie do celu, jaki sobie wyznaczyłem. Drugi taki porządek to kolejność liczb: jeden, dwa, trzy, cztery i tak dalej. Zastanawiam się nawet, czy to nie jedyne porządki, którym można jeszcze zaufać. (…) Mógłbym zacząć od ostatniej czy od którejś ze środka lub bliżej początkowi czy końcowi, a niektóre nawet sobie darować, bo kto wie, czy w ogóle nie za dużo tych liter jak na jedno jakieś tam życie. No, tak, tylko jak inaczej uporządkować pamięć, której nie mogę przecież ufać, znając jej naturę. Jedynie ktoś, kto darzy się miłością własną, mógłby powierzać pamięci swoje życie. A nic innego nie mam, co by nią pokierowało prócz tego notesu.

Ostatnie rozdanie to, z całą pewnością powieść filozoficzna, ale nie trzeba być filozofem, żeby zrozumieć jej treści. Poza tym, nie istnieje przecież li tylko jedno właściwe ich rozumienie. Powiem więcej, na pewno jeszcze kiedyś sięgnę po tę książkę, jako że należy do takich, których rozumienie nie zamyka się w jednej lekturze tekstu, zbyt dużo w niej wymiarów. Narrator powieści formułuje swoje myśli w sposób niezwykle refleksyjny, nie wywyższając się przy tym ponad innych. Dzieląc się swoimi doświadczeniami, przedstawia to, co spotyka każdego z nas: zwątpienie, poszukiwanie sensu, docieranie się z drugim człowiekiem, ale przede wszystkim nigdy nieustające docieranie się z samym sobą. Niektóre z pojawiających się wątków można uznać za inicjacyjne, w innych człowiekowi bliżej już do kresu niż do początku istnienia, jednak za każdym razem Wiesław Myśliwski zatrzymuje się, niby mimochodem, na jakimś z pozoru błahym, a tak naprawdę kluczowym wycinku naszej egzystencji. Pretekstem do spisanych w powieści zwierzeń narratora jest notes z danymi innych ludzi (bo nazwanie ich znajomymi nierzadko byłoby w tym przypadku nadużyciem).

Kto wie, może każdy byt, tym bardziej człowiek jest z istoty wielobytem, konsekwencją tej niekończącej się mnogości wyobrażeń siebie. Mówi się, co prawda, być sobą. Mów się w zuchwałym przekonaniu o stałości naszego ja. Powtarza to każdy. Lecz być sobą tak naprawdę nic nie znaczy. Aby być sobą, trzeba być kimś, to znaczy wiedzieć, kim się jest. A jak możemy to ustalić, zagubieni wśród ciągle zmieniających się wyobrażeń siebie? Pragnienie poznania siebie jest tylko daremnym błądzeniem pośród tych wyobrażeń. Być może nawet czymś w rodzaju tęsknoty za sobą, rozpaczy za sobą, ale też ustawiczną ucieczką, od siebie w nasze o sobie wyobrażenia. Powie ktoś, a pamięć? Czy nie jest strażnikiem naszego ja? Czyż nie zapewnia nam poczucia, że to my, nie kto inny? Czyż nie scala nas, nie daje nam znamienia? Otóż nie radziłbym ufać pamięci, jako że pamięć jest podległa naszej wyobraźni, więc nie może być wyrocznią prawdy o nas. Tak naprawdę kim jesteśmy, zawdzięczamy wyobraźni. A wyobraźnia nigdy nie idzie w parze z pamięcią, nie odróżnia prawdy od szaleństwa.

Pisze Myśliwski o rozkawałkowaniu człowieka, o trudności w dostrzeżeniu ciągłości tożsamości danej osoby, o wielości wyobrażeń o sobie samym. Niewątpliwie wchodzi tu w dialog z brytyjskim filozofem Derekiem Parfitem znanym z koncepcji tożsamości osobowej (zainteresowanych odsyłam do książki Parfita Racje i osoby), tu jedynie napomknę, że chodzi o stopniowalną relację powiązania psychicznego, polegającą na powiązaniu psychicznym między osobą pierwotną a jej kontynuantami w przyszłości. Mówiąc prościej, moje życie, to historia następujących po sobie różnych „ja” a tym, co je spaja jest mój mózg. Im mniejsze zmiany swojego charakteru obserwuję, tym silniejsze jest to powiązanie, natomiast wraz z radykalnymi zmianami podejścia do życia to powiązanie się rozluźnia. Myśliwski w mistrzowski sposób przedstawia to rozdarcie i próbę zebrania swojego życia w całość. Jak wielokrotnie pisze za pośrednictwem, dla zniesienia dystansu z czytelnikiem, pozbawionego imienia narratora, próbuje ogarnąć swoje życie.

To za mało tylko żyć. Bo to nie to samo żyć, a wiedzieć o tym. (…) Nieustannym lękiem napawa nas to, że jesteśmy, a nie jesteśmy w stanie sprostać temu, że jesteśmy. Wielkie to brzemię sam dla siebie człowiek. (…) Kim jesteśmy, to nie znaczy, czego doświadczyliśmy, przez jakie radości, troski, rozpacze przeszliśmy, przez jakie marzenia, pragnienia, niespełnienia, rozczarowania, zawody. Lecz na ile to wszystko przybliżyło nas do zrozumienia, czym jest nasz los. Los nie jest nam bowiem dany z tytułu urodzenia, dane nam jest tylko życie. Los natomiast to zdolność wyobrażania sobie naszego życia w wymiarach przeznaczenia. A to bardzo trudne i może nie każdego na to stać. (…) Ten notes więcej wie o twoim życiu, niż ty o nim wiesz. To nic, że to bezładna zbieranina imion, nazwisk, adresów, telefonów, ale jedynie z nich możesz ułożyć swój los, a tylko los nas potwierdza. Naturalnie, jeśli stać nas na los. Życie jest bowiem zaledwie materiałem na los, podobnie jak materiał na garnitur. Powinieneś to wiedzieć, uczyłeś się na krawca. Los jest czymś w rodzaju układu z życiem, można rzec, to kontrast zawarty z samym sobą, tylko że wymaga odwagi wobec siebie.

img_3321

Piszą ludzie listy do swoich zmarłych, do świętych czy nawet do Boga. Przyzwyczajamy się do tego już w dzieciństwie, pisząc do Świętego Mikołaja. Człowiek musi z kimś czuć, z kims myśleć, z kimś rozmawiać, aby wiedział, że istnieje. Powołuje więc nadawcę i adresata w jednej osobie, słowem, rozdwaja się, jako że to jedyny sposób na samotność. Samotność byłaby pustym słowem, gdybyśmy nie umieli kogoś do niej zaprosić. Mamy, na szczęście, tę możliwość, że w zależności od takich lub innych sytuacji, ustanawiamy formę naszego istnienia, a forma wyznacza nasze związki z życiem, ze światem, tworząc i nas, i świat. (…) Prawdziwy list jest pisany tylko ludzką ręką, którą spływa na papier nawet to, o czym człowiek nie wie, że pisze. Pisany na maszynie czy komputerze ma najwyżej dwa wymiary i będzie dla mnie zawsze kojarzył się z urzędem, pisany ręcznie ma tych wymiarów tyle, ile jesteśmy zdolni odczytać. To prawda, że taki list to już dzisiaj rzadkość, można by rzec, anachronizm, i pewnie niedługo w ogóle zniknie razem z ręcznym pismem.

W pewnym stopniu Ostatnie rozdanie jest też powieścią epistolarną, listy od Marii, kobiety, z którą w młodości łączyło go silne uczucie, a w późniejszym czasie, silna, jeśli nie silniejsza skomplikowana relacja stanowią jej ważny punkt. Za sprawą tychże listów otrzymujemy refleksje narratora a propos miłości jako takiej (mimo że pisze, iż miłość jest uczuciem niewypowiadalnym). Bo choć przez karty powieści przewijają się kolejne romanse głównego bohatera, o miłości nie ma tam mowy. To także hołd oddany samej sztuce pisania listów (data publikacji tego tekstu idealnie zgrywa się z rocznicą urodzin człowieka, który wynalazł długopis w znanej nam dzisiaj formie – choć od dawna piszę piórem, chwała mu za to!).

Świat opanowała epidemia wyjazdów. Cywilizacja tak nas zainfekowała. I dorabiamy do tego, często wyższego rzędu, przyczyny. Na przykład, że świat stanął otworem, czyniąc nas przez to wolnymi. Tylko czy człowiek z istoty swej potrafi być wolny? Czy to nie on sam jest najdotkliwszym dla siebie zniewoleniem? A wszystkie wyjazdy są jedynie ucieczką od siebie? Tylko że taka ucieczka to złudzenie, bo gdziekolwiek wyjeżdżamy, prócz bagaży zabieramy z sobą zawsze siebie. A to najcięższy bagaż. (…) Człowiek powinien być wszędzie, wtedy wie, że jest.

Kolejna myśl Myśliwskiego (mimo iż w Ostatnim rozdaniu jest fragment o tym, że nasze nazwisko nic nie znaczy, zastanawiam się, czy nazwisko autora ani trochę nie zobowiązało go do takiego stopnia refleksyjności jego powieści) dotyczy ciągłej potrzeby udowadniania sobie faktu własnego istnienia. Medium w tym przypadku mają być podróże i ciągłe fotografowanie się zarówno w niezwykłych miejscach na całym świecie, jak i, tym gorzej, podczas każdej, nawet najbardziej trywialnej czynności. Szczęście, że mnie dopadła tylko ta pierwsza plaga. Nie wiem, czy pan Myśliwski lubi się fotografować; w każdym razie nie musi, bowiem jego książki powinny dać mu wystarczający dowód na istnienie.

Kto wie, może to świat staje się z latami taki ciężki dla nas, zwłaszcza gdy sobie zaczynamy uprzytamniać, że przecież nie z własnego wyboru na nim jesteśmy. Jedynie w dzieciństwie mamy tę zdolność wchłaniania świata. Z czasem jednak ta zdolność, można by rzec, przechodzi mutację, jako że świat wokół nas nieustannie olbrzymieje, a nasze możliwości wchłaniania go nie są nieskończone. (…) Żyłem, jak żyłem. Bez poczucia podporządkowania się jakiejkolwiek całości. Kawałkami, fragmentami, strzępkami, częstokroć chwilami, można by rzec, na wyrywki, od przypadku do przypadku, jakbym odpływał, przypływał do siebie, odpływał, przypływał. Czasami miałem wrażenie, ze ktoś z tego mojego życia powyrywał większość stron, czy dlatego, e były to puste strony, czy dlatego, że należały nie do mojego, lecz raczej czyjegoś życia.

Ostatnie rozdanie jest powieścią wielowymiarową i w niniejszym tekście poruszyłam jedynie kilka kwestii, o których traktuje (a warto by chociażby wspomnieć o relacji z matką, o istocie sztuki, o doświadczeniu wojny czy o decyzji dotyczącej podjęcia danego zawodu). Trochę się obawiam, że długości tej recenzji może być ciężko sprostać (a nie potrafiłam sobie odmówić cytatów), więc w tym miejscu się zatrzymam. A zresztą, wierzę, że powieści Myśliwskiego nie trzeba bronić, nawet mimo jej wydania „tak dawno”, bo w 2013 roku.