PIĄTA ŁÓDŹ, Monika Kompaníková

Projekt bez tytułu (25)

piata-lodz-9788364887437

W MOICH SNACH często pływają łodzie. Drewniane, wyglądem przypominają obiekty z kreskówki, w której wszystko może się zdarzyć. Koślawe, zbite z grubo ciosanych desek. Szczeliny między żebrami wysmarowane kitem, nierówności zakryte grubą warstwą farby w odcieniu kobaltowym lub bieli ołowianej. Wydają się wątłe, chybotliwe, przyjazne. Niekiedy mają kabinę, w której można się ukryć, czasami są tylko pustymi skorupkami bez wioseł i lin. Kołyszą się na powierzchni, w stojącej wodzie, bez nurtu. Po przebudzeniu jestem mokra i zmęczona, bolą mnie ręce. Włosy mam zlepione potem, potrzebuję mycia. Budzę się zawiedziona i niezaspokojona, z poczuciem na próżno zmarnowanej energii – nie sięgnęłam dna ani nie dotarłam do portu. Prądy denne mnie nie wciągnęły, a wiatr krąży uwięziony w jakiejś kotlinie, z dala od wody. (…)
SZUKAM PIĄTEJ ŁODZI, która byłaby naprawdę pusta, łodzi przygotowanej dla mnie, z kabiną, solidnymi drzwiami i zamkiem, do którego pasuje klucz do furtki na działce. Piątej łodzi w tym śnie nie ma.
PŁYŃ! WRZESZCZĄ wszyscy naraz.

Niczego nie boję się tak bardzo jak wody. Żywioł ten przeraża mnie od dzieciństwa. Zaczęło się od grypy, która wykluczyła moją obecność podczas dwóch pierwszych miesięcy obowiązkowych zajęć na basenie. Jak się okazało, były to miesiące kluczowe, bowiem, gdy w końcu dotarłam na basen, wszystkie dzieciaki, lepiej lub gorzej, umiały już pływać. Stwierdziwszy, że wobec tego nie może być to takie trudne i mając w pamięci słowa rodziców, zgodnie z którymi wszyscy pływaliśmy już w brzuchu matki i teraz muszę sobie tylko przypomnieć jak to było, odważnie wskoczyłam do wody. Następną zapamiętaną przeze mnie sceną jest plucie wodą na ratownika, który musiał mnie ratować. Pamiętam tratwę, którą zbudowałam z koleżanką podczas obozu i którą postanowiłyśmy spłynąć po rzece. Dobrze, że udało nam się w porę złapać trzciny i jakimś cudem wydostać się na brzeg, bo za zakolem, do którego sięgał nasz wzrok, nurt okazał się być znacznie bardziej porywisty. I jeszcze pływanie po jeziorze kajakiem (kajak nigdy się nie wywraca, mówili). Razem z jeszcze-nie-mężem dopływaliśmy już do brzegu, kiedy znajomi postanowili go przewrócić. Nikt mi nie wierzył, że nie umiem pływać, bo przecież wówczas w ogóle nie weszłabym do tego kajaka a poza tym, to ja przecież niczego się nie boję. Mimo że woda sięgała nam trochę powyżej pasa zaczęłam nas topić, podczas gdy inni myśleli, że tylko się wygłupiamy. I choć umiem już pływać, nigdy nie dopuszczam do sytuacji, w której nie czułabym dna pod stopami. O tym, jak dzieciństwo rzutuje na całe przyszłe życie pisze słowacka pisarka Monika Kompaníková w Piątej łodzi wydanej pod koniec ubiegłego roku przez Książkowe Klimaty.

Rękę i głos podnosiła tylko na mnie, bo ja należałam do niej, byłam cząstką jej samej. To tak, jakby uderzyła samą siebie, jakby samej sobie robiła wymówki, jakby polewała się w wannie zimnym prysznicem. Żadnego chuchania – dmuchania, za karę, niech to będzie nauczka. (…)
ROZMAWIAĆ Z NIĄ to jak krzyczeć do trzeciego pokoju przez duże puste pomieszczenie. Jakby między nami była bariera przestrzeni, próżni, pustki i dwóch ścian. Jej głos dochodził z oddali, stłumiony i niezrozumiały.

Kompaníková w niepowtarzalnym stylu kreśli historię narodzin nieprzystosowania do życia w społeczeństwie i braku pewności siebie. Trzy pokolenia kobiet z jednej rodziny – postaci Jarki, Lucii i Ireny służą jej do ukazania konsekwencji oschłości i zobojętnienia w relacjach międzyludzkich. Jarka to dwunastoletnia dziewczyna, która nie ma nic na własność. Nie ma matki  – urodziła ją Lucia, która każe córce zwracać się do niej po imieniu; nie ma ciała – w jej łóżku sypiają kochankowie Lucii, nierzadko “korzystając” z jej cielesności; nie ma domu – miejsce, w którym mieszka z Lucii często ulega zmianie a poza tym czasami tygodniami nie może się do niego dostać. Nie ma wreszcie dzieciństwa – od zawsze musi być dorosła (co nie jest równoznaczne z byciem dojrzałym) i borykać się z problemami dorosłego świata, przed którymi nikt nie chce jej uchronić. Matką Lucii jest Irena, jednak także ona nie może nazywać jej mamą; Lucia ma piękne, młode ciało; Lucia rodzi w wieku szesnastu lat, ale nie chce być matką. I nie jest nią. Irena jest kobietą, która wolała stracić córkę i wnuczkę niż renomę i posadę w pracy. Pozbywa się niepotrzebnego balastu ze swojego życia, by dopiero u jego kresu przyzwolić na powrót Jarki i Lucii do swojego domu. Czyni to tylko po to, by miał się kto nią opiekować. Stara Irena jest zarazem wyrachowana i bezbronna. To trzy spokrewnione ze sobą kobiety, których oprócz więzów krwi nie łączy zupełnie nic.

NA KAŻDE SPOJRZENIE LUCII musiałam sobie zapracować. Harowałam, mydliłam, żeby tylko nie dać jej pretekstu do odtrącenia. Przez całe dzieciństwo nie robiłam nic innego, tylko starałam się, żeby wszystko było tak, jak chce Lucia. Nauczyłam się odczytywać jej życzenia z ruchu warg, żeby móc je spełnić, zanim je wypowie. Ale jej życzenia zwykle były tak ekstrawaganckie, że w swojej infantylności nie byłam w stanie ich pojąć ani spełnić. Mogłam zrobić zakupy, pranie, rozwiesić bieliznę, odnieść transporter z pustymi butelkami do sklepu. Poza tym przynosiłam ze szkoły piątki, a na życzenie mogłam zostać w swoim pokoju pzzez dwa dni i sikać do rondelka.
INNE DZIECI w tym czasie bawiły się niby – miotłą, niby – mydłem, niby – pieniędzmi. My przeskoczyłyśmy okres na niby.

Autorka w wymowny sposób pokazuje, jak chłód i obojętność na drugiego – zwłaszcza młodego – człowieka wpływają na jego psychikę. Jak krzywdy doznane w dzieciństwie, lęki i niepokoje rozbijają go od środka i nie pozwalają na budowanie relacji z innymi, ale także z samym sobą. Jak dotkliwa może być samotność. Kiedy czara goryczy zostaje przelana Jarka ucieka, zabierając ze sobą kolegę z podwórka, ośmioletniego Kristiana oraz parę porzuconych na dworcu niemowląt. W działkowej altanie podejmuje zabawę w dom, którego nigdy nie miała. Nie myśląc o konsekwencjach, stara się być dla nich ważną, potrzebną. Po latach to wspomnienie wciąż do niej wraca.

Piąta łódź to także zapis trudności, jakie niesie macierzyństwo, zwłaszcza to, na które nie było się przygotowanym. Kompaníková powołuje do istnienia dwie (nie)matki, których postawa jasno wskazuje na to, że roli tej nie podjęły, bo nie chciały, bo nie były na nią gotowe… Autorka nie ocenia, pokazuje jedynie, jak wielka odpowiedzialność (nie tylko materialna, ale przede wszystkim mentalna) wiąże się z macierzyństwem.

Zaciskałam powieki i otwierałam usta, żeby dusza mogła się ulotnić. Wyobrażałam sobie, że jestem pod wodą i pływam. Pływam, a wszystko, co czuję, dotyk, ślinę, oddech, to wszystko wywołuje woda, roślinność i zwierzęta. Nawet nie pisnęłam, nie poruszyłam się, nigdy nie zdobyłam się na sprzeciw, tylko cicho i posłusznie opuszczałam swoje ciało.

Sposób, w jaki Kompaníková snuje narrację jest niezwykły. Autorka posługuje się pięknym, poetyckim, sensualnym językiem. W tej kwestii pochwała należy się niewątpliwie także Izabeli Zając – tłumaczce powieści na język polski. Rozpoczynające kolejne myśli fragmenty zdań pisane wielkimi literami potęgują wycinkowość pamięci i lawinową potrzebę wyrzucenia z siebie tych strzępów wspomnień. Czytając powieść miałam wrażenie, że jest to zapis z terapii Jarki. Opowiedzenie ukochanej osobie traum doznanych w dzieciństwie nie jest łatwe, to ciągłe zmaganie się z samym sobą, którego czytelnik jest świadkiem. W książce przenikają się dwie perspektywy: dorosłego dziecka oraz dojrzałej kobiety, która próbuje sobie poradzić z tym, co ją w życiu spotkało. Piąta łódź uznawana jest za prozę zaangażowaną społecznie, która nie daje przyzwolenia na bierność wobec przemocy i społecznego wykluczenia.

img_9796

Powieść niezwykle mocna, przenikliwa, obnażająca ułomności ludzkiego charakteru, wywlekająca na światło dzienne to, co zazwyczaj staramy się zamknąć w czterech ścianach. Poruszająca i niepozwalająca zasnąć. Trudna, ale jest to trud z gatunku tych, które warto podjąć. Dzięki niej dowiadujemy się wiele o nas samych. Kompaníková wyważa drzwi milczenia i nakazuje – nie moralizując, nie nazywając nawet wprost tego zobojętnienia na los innych – przyjęcie wrażliwej postawy wobec problemów drugiego człowieka. I robi to po mistrzowsku.