EVERYMAN, Philip Roth

Projekt bez tytułu (24)

roth_everyman_m

Ta trzydziestoparoletnia kobieta o dobrotliwej twarzy, pospolicie ładna, jak kiedyś jej matka, w każdym razie nie wyglądała teraz autorytarnie, ani nawet dzielnie, tylko jak zrozpaczona mała dziewczynka. Odwróciła się do trumny, podniosła grudkę ziemi i nim rzuciła ją na wieko, dodała lekkim tonem, wciąż z miną boleśnie oszołomionej dziewczynki: – Cóż, taka kolej rzeczy. Nic więcej nie możemy zrobić, tato. – Nagle przypomniała sobie stoicką dewizę ojca sprzed lat i rozpłakała się. – Co się stało, to się nie odstanie – rzekła do niego. – Trzeba brać rzeczywistość taką, jaką jest. Trwać na swoim miejscu i przyjmować wszystko, co nadchodzi.

Samotność, starość i śmierć a jeszcze bardziej lęk przed nimi – nie ma bardziej uniwersalnych doświadczeń ludzkich. O ile można nie doświadczyć drugiej z nich i, w co dużo trudniej mi uwierzyć, także pierwszej (choć to raczej brak świadomości takiej ostatecznej samotności, bo przez decydujące momenty życia możemy przejść przecież tylko w pojedynkę), o tyle śmierć dotyka każdego. Dla mnie, od tych trzech okrutnych i pozbawionych skrupułów dam gorszy może być tylko lęk związany z ich nadejściem. Strach i trwoga dopadające i paraliżujące w najmniej oczekiwanym momencie. Jednak czy można się na ich doświadczenie przygotować? Odpowiedzi na to pytanie szuka Philip Roth w Everymanie, powieści napisanej w 2006 roku, wznowionej w Polsce ostatniej jesieni przez Wydawnictwo Literackie.

I na tym koniec. Bez specjalnej pointy. Czy wszyscy powiedzieli, co mieli do powiedzenia? Na pewno nie – i oczywiście, tak. Tego dnia na obszarze całego stanu odbyło się pięćset podobnych pogrzebów, rutynowych, zwyczajnych, jeśli nie liczyć trzydziestu sekund osobliwego występu synów – oraz podjętej przez Howiego próby wskrzeszenia za pomocą drobiazgowych szczegółów niewinnego świata z czasów przed wynalezieniem śmierci, wskrzeszenia życia wiecznego w stworzonym przez ojca raju, raju o wymiarach pięć na czternaście metrów, sprytnie zamaskowanego pod szyldem staroświeckiego sklepu jubilera – pogrzebów równie nieciekawych, lub ciekawych, jak ten. Ale właśnie ta pospolitość, ta kolejna akceptacja faktu śmierci, jest tak porażająca.

Tytułowy everyman to gość, którym z założenia autora mógłby być każdy z nas – jeśli standardem jest zdrada, trzykrotny ożenek i problemy ze zdrowiem już od najmłodszych lat. Te mniej typowe fragmenty życiorysu bohatera bynajmniej nie utrudniają identyfikacji z nim, ale zakorzeniają w świecie, nadając bardziej autentyczny charakter nastrojów panujących w tej z gruntu uniwersalnej powieści. W krótkiej – liczącej zaledwie 168 stron –  książce Roth zapisuje alternatywną historię Hioba. Everyman traci rodziców, nieustannie goni za miłością, choć, jak się wydaje, często rozumianą jedynie jako doznania cielesne, spędza na stole operacyjnym zdecydowanie więcej czasu niż przeciętny człowiek (a nawet kilku przeciętnych ludzi razem wziętych), synowie z pierwszego małżeństwa otwarcie nim pogardzają a życie brata to ciąg niekończących się sukcesów na każdym polu. Wypisz, wymaluj, Hiob. Polemika Rotha z Biblią zasadza się na zwątpieniu w istnienie Boga chrześcijańskiego, ale i Boga w ogóle, co ma chyba uwypuklić dość trywialną tezę, zgodnie z którą niemożliwe jest istnienia dobrego Stwórcy w świecie naznaczonym złem. Na końcu nie czeka więc nagroda za znoszenie trudów życia, ale śmierć, która dopada bohatera powieści – człowieka rozgoryczonego, bezradnego, pokonanego.

Tylko ile można wspominać szczęśliwe dzieciństwo? A może by tak zająć się szczęśliwą starością? Chyba że szczęśliwa starość polega właśnie na tym: na tęsknocie za dzieciństwem. (…) Wszystkie przykre nowiny były, bądź co bądź, niczym wobec nieuchronnej katorgi końca życia. On już od dawna żył ze świadomością śmiertelnego cierpienia wszystkich mężczyzn i kobiet, z którymi go zetknęło życie zawodowe – każde z nich miało własną bolesną historię żalu, straty i stoicyzmu, lęku, paniki, izolacji i trwogi, każde ogołocone zostało z atrybutów niegdyś sobie przynależnych, każde ulegało postępującej degradacji. Należałoby siedzieć przy telefonie dzień i noc, dzwoniąc do jeszcze co najmniej setki osób. Starość to nie jest walka – starość to masakra.

Everyman to powieść, którą czyta się szybko (pod jej znakiem minęła mi podróż z Hiszpanii do Polski), acz nie z zapartym tchem. Może dlatego, iż już na wstępie dowiadujemy się o śmierci głównego bohatera i nietrudno przewidzieć, że pozostałą część tekstu będzie stanowił opis doprowadzający czytelnika właśnie do sceny początkowej – jego pogrzebu opisanego z perspektywy najbliższych. Kontynuację tekstu stanowi narracja Rotha o życiu tego „każdego z ludzi”, które od dzieciństwa (nawet najbardziej beztroskiego) naznaczone jest śmiercią. Pewne jest, że autor nie chce szokować – na kartach powieści czytamy o drodze (zawsze zbyt krótkiej) ku śmierci. Dobrze wiemy, że taka jest kolej ludzkiej egzystencji. I “dobrze” nie chcemy tego wiedzieć. Właśnie dlatego Roth nie pragnie wcale zaskakiwać, prawdopodobnie stwierdziwszy, że śmierć jako taka jest wystarczająco szokująca, ale jedynie przypomnieć o tym, co nieuniknione. Że niezgoda na nadejście samotności, starości i śmierci nic tu nie pomoże i że, co gorsze, akceptacja też nie. Że strach przed nimi wpisany jest w naturę ludzką. Nie jest to zatem książka niosąca nadzieję. Nie jest to też apoteoza życia mimo świadomości przemijalności ludzkiej. W takim razie, co to? Może pewnego rodzaju skarga? Może, z góry skazana na porażkę, próba ogarnięcia po ludzku eschatologicznych doświadczeń? 

Została z nich garstka kości zamkniętych w dwóch skrzynkach, ale te kości były jego kośćmi – zbliżył się do nich, jakby fizyczna bliskość miała ich na powrót zjednoczyć, przerwać poczucie izolacji, zrodzony z utraty perspektyw na przyszłość, i złączyć go na nowo z tym, co minęło. Przez najbliższe półtorej godziny te kości były najważniejszą rzeczą w jego życiu. Nic innego się nie liczyło, mimo przygnębiającej, gnilnej atmosfery otoczenia. Nie mógł rozstać się z tymi kośćmi, nie mógł nie przemawiać do nich, nie mógł nie słuchać, co one do niego mówią. Między nimi a nim sporo się działo, o wiele więcej, niż gdy były odziane w powłokę cielesną. Ciało rozpada się, lecz kości zostają. Kości to jedyna pociecha tych, którzy nie pokładają nadziei w życiu pozagrobowym i wierzą głęboko, że Bóg jest fikcją, a obecne życie – jedynym.

O doświadczeniu śmierci i lęku przed nią, o przejmującej samotności i o niezdolności odnalezienia w starym, ułomnym ciele człowieka, którym było się w przeszłości, a więc o tym, że, parafrazując Stanisława Barańczaka, w życiu nie wolno nam się do niczego przyzwyczajać, pisano od zawsze. Prawdopodobnie na żaden inny temat nie zapełniono tylu stron maszynopisu. Everyman to nietypowa powieść o typowym człowieku, przywodząca na myśl zapis ze stypy, podczas której zgromadzeni grzebią w codzienności zmarłego po to, by choć na chwilę zachować go przy życiu. Kreśląc drogę, chciałoby się powiedzieć od narodzin, ale raczej od śmierci do śmierci, Roth pozostawia czytelnika w ponurym, gorzkim nastroju. Bezsilnego i zrezygnowanego. Z powieści wyziera doświadczenie życiowe autora i autentyzm, którego zasługą jest zarówno dobre pióro, jak i bazowanie na własnych przeżyciach Rotha. Kiedy ją czytałam, przyszło mi pożegnać się z rozpoczętym pół roku temu życiem w Hiszpanii, z okresem niezwykłym. I choć było to trudne, towarzyszyła mi świadomość, że mogę powiedzieć: Do zobaczenia, że to nie musi być koniec. Roth nie ułatwiał mi tego pożegnania pokazując na przykładzie swojego bohatera, że nigdy nie wiesz, kiedy pożegnanie jest tymczasowe a kiedy ostateczne. Nie pozostawia czytelnikowi żadnych złudzeń, nierzadko porażając formułowanymi prawdami o życiu (np. wtedy, gdy pisze o większej bliskości z kośćmi swoich rodziców, niż z nimi samymi z czasów przed śmiercią).

IMG_0374Prawdopodobnie nie jest to najlepsza książka oscylująca wokół tajemnicy życia i śmierci jaką czytałam. Niemniej jednak polecam jej lekturę, zwłaszcza tym, którzy w niewielkiej objętości szukają przejmującej głębii. Po raz ostatni, trochę z poczucia obowiązku przestrzegam, że Roth nie rzuca żadnego koła ratunkowego, że po tej książce nie robi nam się lepiej. Że na końcu zawsze czekają trzy eleganckie damy: samotność, starość i śmierć. Nadziei, czytelniku, poszukaj sobie sam.

Tracił świadomość bez poczucia porażki i końca – raczej w oczekiwaniu ponownego spełnienia – a jednak więcej się nie obudził. Zatrzymanie akcji serca. Już go nie było. Uwolniony od istnienia, przeniósł się bezwiednie w krainę nigdzie. Tak jak się tego obawiał od samego początku.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.