KSIĘGA MORZA, Morten A. Strøksnes

20170916_175941

Stroksnes_Ksiega-morza_m

W nocy śpię przy otwartym oknie. W powietrzu czuć lekko słonawy powiew, a miękki chlupot fal o skały dociera do uszu przez cienką błonę snu. Na Vesteralen od strony otwartego morza mają własne określenie na dobiegający przez okno sypialni odgłos fal obmywających spokojnie miękki piasek plaży w ciepłą letnią noc: sjybarturn – gimnastyka morskich fal.

Są takie książki, na które się czeka, z różnych powodów. Śledzisz zapowiedzi, czytasz udostępniony przez wydawnictwo fragment, googlujesz informacje o autorze. Czekasz i czekasz na tę swoją upatrzoną pozycję. W końcu kurier puka do Twoich drzwi (tu bloger ma szansę na otrzymanie książki przed oficjalną premierą, co, zaraz po chwale i splendorze jest największą korzyścią z prowadzenia bloga). Rozrywasz paczkę: wąchasz, kartkujesz i wreszcie czytasz. A potem, równie gorliwie, czekasz aż książka się skończy.
Znajomy scenariusz? Mnie trafia się on rzadko, ostatni raz w przypadku Księgi morza, której autorem jest Morten A. Strøksnes. Głośno promowana (choć po premierze słuch o niej zaginął), tajemnicza, niby wpisująca się w ekologiczny trend literacki, ale jednak w inny sposób podchodząca do tematu. Wydana z dużą starannością przez Wydawnictwo Literackie: ciekawa okładka, ilustrowana w środku (piękna wyklejka!), dobry papier, szycie. Obcowanie z tą książką jako przedmiotem było naprawdę przyjemne. Co zatem poszło nie tak?

IMG_5004

IMG_5002

IMG_5006

Lektura Księgi morza, a właściwie książki: Księga morza, czyli jak złowić rekina giganta z małego pontonu na wielkim oceanie o każdej porze roku ciągnęła mi się tak długo, jak jej pełny tytuł. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z dziennikiem podróży – bohaterowi i jego przyjacielowi Hugonowi przyświeca jeden cel: chcą złowić rekina polarnego. Podobno zadanie to niełatwe (nie napiszę, czy się udało, ale zdradzę, że autor nie buduje napięcia wokół (nie)powodzenia tej akcji). A ponieważ taka żegluga musi się dłużyć, oprócz opowieści o życiu morskich istot (całkiem ciekawych nawet dla laika w tym temacie), autor serwuje nam różnego rodzaju wynurzenia. Trochę wspomina, trochę streszcza morskie mity i norweskie opowieści, trochę cytuje tych, którzy wcześniej pisali o morzu. Autor jest erudytą – to nie podlega wątpliwości. Widać też, że Strøksnes uwielbia literaturę i dobrze zna jej historię, jednak każde jego powołanie się na inny tekst literacki sprawia, że – chcąc nie chcąc – zestawiam cytowane fragmenty z właściwą książką. I autor Księgi morza wypada na tle tych porównań blado (choć, trzeba przyznać, Strøksnes  przytacza słowa głównie gigantów literatury). Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, czy język w podobnie beznamiętny sposób „płynie” w oryginale, tj. po norwesku, ale mnie ta książka nużyła okropnie. Próżno szukać tu spójności, która po zakończeniu lektury krótkiego rozdziału pchałaby czytelnika naprzód. Niewątpliwie Strøksnes jest gawędziarzem, jednak historie, które – wierzę – mogły okazać się pasjonujące podczas żeglugi, zebrane na kartach książki ociekają monotonią. W trakcie dłużącej się lektury kilkukrotnie porzucałam tę książkę i czytałam coś innego; prawdopodobnie, gdyby nie recenzja, nie dotarłabym do ostatniej strony.

Głębokie, czarne, słone morze toczy się ku nam, zimne i obojętne – zupełnie pozbawione empatii. Nie angażuje się, jest tylko sobą. To jego codzienność. Nie potrzebuje nas do niczego, nie obchodzą go nasze nadzieje ani lęki – a już na pewno nie troszczy się o nasze opisy. Jego mroczna siła przyciągania ma moc absolutu. (…) Morze naprawdę nie zna sentymentów i nie ma pamięci. Co połknie, to znika, staje się żerem dla ryb, krabów i wieloszczetów, do minogów, śluzic, płazińców i pierścienic, dla tamtejszych padlinożerców. Zatopione w objęciach bezbrzeżnej, wszechogarniającej wieczności.

Chcę jednak wspomnieć o walorach tej książki, których nie brakuje. Opowieści o tajemnicach morskiego dna w dużej mierze okazały się dla mnie zaskakujące, jednak tym, co najbardziej mnie w Księdze morza ujęło, był zapis przyjaźni Mortena i Hugona. Na pontonie w otoczeniu morskich fal znalazło się bowiem nie tylko dwóch miłośników morza, ale przede wszystkim para przyjaciół. Będąc na morzu albo czekając na wypłynięcie w domu Hugona, mężczyźni spędzili razem niewyobrażalną – zwłaszcza z punktu widzenia braku pokrewieństwa i powinowactwa – ilość czasu. Poznali swoje dobre i złe strony, musieli się nawzajem znosić, choć nie zawsze było łatwo. Z socjologicznego punktu widzenia, był to ciekawy aspekt książki.

 

Księga morza była moim drugim – po Sekretnym życiu drzew – podejściem do modnych ekologiczno-przyrodniczych lektur. Drugim nieudanym (choć tym razem rozczarowanie było mniejsze, bo norweski bestseller, w przeciwieństwie do niemieckiego tytułu, nie został okrzyknięty w Polsce książką roku). Mając nadzieję na wyłowienie z nabrzmiałej sieci wydanych w przeciągu ostatniego roku tytułów pozycji ambitnych i nieoczywistych, zawiodłam się. Starając się prowadzić zdrowy styl życia i przejmując się globalnymi ekologicznymi problemami wiem już, że w literaturze pięknej nie szukam przejawów troski o Ziemię (przynajmniej formułowanych w tak nachalny sposób). Ale może ja po prostu boję się wody…

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.