RZECZY, KTÓRYCH NIE WYRZUCIŁEM, Marcin Wicha

IMG_9827

rzeczy-ktorych-nie-wyrzucilem-b-iext49281116

Kiedyś sądziłem, że ludzi pamiętamy, dopóki możemy ich opisać. Teraz myślę, że jest odwrotnie: są z nami, dopóki nie umiemy tego zrobić. 
Dopiero martwych ludzi mamy na własność, zredukowanych do jakiegoś obrazka czy kilku zdań. Postaci w tle. Teraz już wiadomo – byli tacy albo śmacy. Teraz możemy podsumować całą tę szarpaninę. Rozplątać niekonsekwencje. Postawić kropkę. Wpisać wynik. 

Szara matowa okładka, na niej tylko autor, tytuł i nazwa wydawnictwa. Wielkie litery na niewielkich rozmiarów książeczce. I jeszcze to zagięte „em”! Przedmiot zupełnie inny od tych, które mają nas mamić na witrynach księgarń. Przygaszony, niepozorny, smutny. [Można się zastanawiać, czy rzeczy mogą być smutne. Sądzę, że autor zgodziłby się ze mną, że tak.] Książka, na którą moglibyśmy w ogóle nie zwrócić uwagi, a o której słusznie było głośno: Rzeczy, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy od wydawnictwa Karakter.

I przedmioty już wiedziały. Czuły, że wkrótce będą przesuwane. Przekładane w niewłaściwe miejsca. Dotykane cudzymi rękami. Będą się kurzyć. Będą się rozbijać. Pękać. Łamać pod obcym dotykiem. (…)
Ale przedmioty szykowały się do walki. Zamierzały stawiać opór. Moja matka szykowała się do walki.
– Co z tym wszystkim zrobisz?
Wiele osób stawia to pytanie. Nie znikniemy bez śladu. A nawet jak znikniemy, to zostaną nasze rzeczy, zakurzone barykady.

Wydana prawie rok temu książka autora Jak przestałem kochać design? to opowieść o jego matce, którą zdają się snuć osierocone przez nią rzeczy. Rozprawiając się z pozostawioną w mieszkaniu „masą spadkową”, Wicha przywołuje wspomnienia związane z jej właścicielką. Pisze o piętrzących się stosach książek (od których nikt nie chce go uwolnić), żeby wyrazić wagę kultury słowa w życiu matki. Pisze o rytualnie gromadzonych przedmiotach i o tym, jak rodzice szykowali dom na ich przybycie, żeby uwydatnić uważność i troskę, jaka należy się temu, co mamy w posiadaniu.
Ze stworzonego z synowską czułością portretu wyłania się jednak obraz osoby, dla której najważniejsi byli ludzie. Od rodziny bardziej liczyli się przyjaciele, ci na całe życie, bowiem to oni – z wyboru, a nie tylko z przyrodzenia – trwają przy nas. Liczyła się także młodzież (matka autora zajmowała się poradnictwem zawodowym). W człowieka trzeba wierzyć, pomóc mu się ukierunkować, pozwolić się mylić i naprawiać błędy. Kobieta kierująca się tą dewizą była przy tym bardzo wymagająca i powściągliwa, szczera, wręcz dosadna. Po jej śmierci nadszedł czas na zrobienie porządku z tym, co pozostawiła po sobie. Z rzeczami stanowiącymi dowód jej istnienia; ale przede wszystkim ze wspomnieniami i emocjami, które uparcie porzucona materia przywołuje.

Długopisy są posłuszne. Piszą swoje bez względu na nacisk, położenie i pogodę. Cokolwiek by się działo, zostawiają tłustą, połyskującą nitkę. Ślad ślimaka. Piszą do usranej śmierci, jak powiedziałaby moja matka.
A potem przychodzi zapaść. Jeszcze próba pierwszej pomocy. Może się uda rozpisać. Kilka pętelek. Na chwilę wraca nitkowaty puls. Nie. Nic z tego. Stwierdzenie zgonu. Kosz.

[Matka] nie pozwalała kombinować ze słowami – wspomina Wicha. Z lektury książki można wywnioskować, że obojgu bliskie były i są Wittgensteinowskie zasady: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” i „Granice mego języka są granicami mego świata”. Rzeczy, których nie wyrzuciłem to bowiem precyzyjna, zakorzeniona w drobiazgowo uchwyconej rzeczywistości opowieść o stracie. Pełna krótkich, rwanych fraz wyrażających silną emocjonalność (poczucie pustki, smutek i tęsknotę, ale nie rozgoryczenie czy gniew) oraz bezsilność wobec śmierci. Wybrzmiewają one szczególnie w ostatniej części książki, stanowiącej zapis ostatnich dni życia matki. Nie oznacza to jednak niedbałości czy językowego chaosu – to książka napisana pięknym, bogatym językiem. Przywołane wspomnienia nie są pozbawione humoru, który pozwala nieco odciążyć trudny i niewesoły temat.
Zazwyczaj zagłuszani przez człowieka nieożywieni świadkowie egzystencji i odchodzenia głównej bohaterki pozwalają autorowi przywołać ją do życia, a troska o dalszy los stawianych przez lata zakurzonych barykad dają zajęcie i odsuwają na bok koncentrację na własnym bólu. Wicha otwiera się przed czytelnikiem, obnaża swoją prywatność, ale w jego książce nie ma miejsca na łzy. Jego intymna retrospektywna opowieść, zbiór wydartych przeszłości wspomnień, nosi pewne znamiona uniwersalności. Autor bynajmniej nie oswaja odchodzenia i śmierci osób dla nas najbliższych, ale podpowiada, jak docenić ich wpływ na nasze ukształtowanie oraz jak kultywować pamięć o nich. To czyni tę książkę tym bardziej ważną i potrzebną.

Nie lubiła książek i filmów z budującym przesłaniem, wzniosłych scenariuszy, w których okazywało się, że fantastycznie mieć zespół Downa (jej słowa). Że miłość zwycięża chorobę. Że chory znika jak mistrz Yoda. bez sikania, odleżyn, środków przeciwbólowych. I że w ogóle trzeba się wziąć w garść. Że rodzina zawsze się jednoczy.
Nigdy nie przyjmowała pocieszeń. Kurtuazyjnych sformułowań wypłacanych dobrą monetą.

Rzeczy, których nie wyrzuciłem to książka poruszająca, ale stroniąca od moralizatorstwa i pouczeń w kwestii tego, jak pozbierać się po stracie najważniejszej osoby. Raczej potwierdzająca, że takiej uniwersalnej instrukcji nie ma i nie będzie. Nie sądzę zresztą, żeby autorowi przyświecał taki cel. Wicha robi coś więcej: pokazuje, że pamięć i szacunek sprawiają, iż umarli nie całkiem odchodzą. Wzrusza, nie będąc ckliwym. Trafia głęboko, nie mnożąc słów ponad potrzebę. Wielka mała książka.