WIDZI MI SIĘ, Zadie Smith

IMG_0928

pobrane O tym, jak niestarannie Znak wydał zbiór esejów Zadie Smith już pisałam (list otwarty do wydawnictwa). Tym razem będzie o treści. Co prawda, pozostawiające wiele do życzenia tłumaczenie i redakcja, pozostawiają wiele do życzenia i rzutują na odbiór książki, dlatego teksty, które podobały mi się najbardziej, przeczytałam kolejny raz, w oryginale. Jeśli jeszcze nie kupiliście tej pozycji, polecam sięgnąć po angielską wersję (tytuł oryginału: Feel Free). Dopiero wówczas poznacie świetny styl pisarski Zadie: lekki, ale dobitny, niewymuszony i szczery. Pisząc te teksty, autorce zależało na bezpośredniości przekazu. Polscy czytelnicy skazani zostali na dystans, potykając się o pokraczne konstrukcje, literówki i wysyp dowolnie stosowanych znaków interpunkcyjnych.
Ale miało być o treści…

[Buber] uważał, że do prawdziwego spotkania z innym potrzebny jest intymny, skomplikowany i cenny stan bycia, który osiągamy niezwykle rzadko. „Wszelkie prawdziwe życie jest spotkaniem”, twierdził. Ale kiedy przyłożymy surowe kryteria Bubera, okaże się, iż nie dość, że tkwiąca w kolejce po autograf „belieberka” w zasadzie nigdy nie spota Justina Biebera, to jeszcze większość ludzi rzadko – jeśli w ogóle – spotyka swoich najbliższych przyjaciół, matki nie zawsze spotykają swoje dzieci, a niejeden mąż nigdy nie spotkał swojej żony, mimo że śpi każdej nocy u jej boku.

Widzi mi się to zbiór trzydziestu jeden tekstów, które powstawały w ciągu ośmioletniej prezydentury Baracka Obamy. Jak we wstępie zaznacza autorka, opisuje w nich świat, którego już nie ma. To rzeczywistość sprzed rządów Trumpa, sprzed brexitu, sprzed zamykania granic. Składające się na zbiór eseje i felietony zostały wcześniej opublikowane w angielskiej i amerykańskiej prasie, a przemówienia wygłoszone w rożnych zakątkach świata.
Teksty, które znalazły się w Widzi mi się są, w mojej opinii, nierówne. Najbardziej przenikliwe i zajmujące były dla mnie eseje dotyczące nierówności społecznych, których doświadczyła Zadie (np. Łazienka). Ich siłę i wiarygodność stanowi fakt, iż autorka wielokrotnie doświadczyła różnic w traktowaniu na własnej skórze, a dzięki temu, jak potoczyło się jej życie, mogła spojrzeć na ten problem z obydwu perspektyw. Najpierw była tą, która jako uboga ciemnoskóra dziewczyna i kobieta o wszystko musiała walczyć, później – kiedy zrobiła pisarską karierę – lepsza pozycja nadal uniemożliwiała jej nawiązywanie pogłębionych relacji z innym. Tym razem z klasą społeczną, z której się wywodzi. Te doświadczenia i uważny namysł nad ich przyczynami znajdują ujście w odważnych, charyzmatycznych esejach.

Pisarstwo, podobnie jak taniec, to dziedzina stuki dostępna ludziom, którzy nie mają nic. „Za dziesięć szylingów i sześć pensów”, informuje Virginia Woolf, „można kupić dostatecznie dużo papieru, by napisać wszystkie sztuki Szekspira”. Jedynym przyborem absolutnie niezbędnym w tańcu jest twoje własne ciało. Niektórzy z największych tancerz pochodzili z najniższych warstw społecznych. W przypadku wielu czarnych sprawę komplikowała kwestia „reprezentowania własnej rasy”. Stajesz na scenie, przed swoimi i przed obcymi. Jaką pokażesz im twarz?

Pozostałe teksty to recenzje książek pisane dla Harper’s Magazine oraz felietony inspirowane wytworami (pop)kultury, filozofią, sztuką. Tym, co przebija się przez nie wszystkie jest ciekawość świata i potrzeba jego zrozumienia. Jeśli chodzi o efekt – bywa różnie. Niektóre teksty zaskakują sposobem ujęcia tematu, są nowatorskie i błyskotliwe. Takim z całą pewnością jest felieton Poznajcie Justina Biebera przybliżający filozoficznym laikom istotę filozofii spotkania uprawianą przez Martina Bubera. Bazując na chwytliwej homonimii nazwisk Bieber – Buber, autorka zauważa powierzchowność relacji międzyludzkich. Kolejny świetny tekst – Lekcje tańca dla pisarzy – poświęcony jest istocie i sztuce pisarstwa. Medium, które posłużyło Smith do przedstawienia tego tematu jest taniec. Autora zestawia pary największych tancerek i tancerzy po to, by – z dala od sztampy – wydobyć sedno mozolnego zadrukowywania kolejnych kartek papieru. Przywołam jeszcze jeden tekst, chyba mój ulubiony: Uśmiercając o północy Orsona Wellesa. Tu Zadie snuje rozważania o naturze czasu. I tym razem punkt wyjścia zasługuje na zainteresowanie. Inspiracją stała się filmowa instalacja artystyczna Christiana Marclaya, z którą autor podróżuje po świecie i którą felietonistka oglądała w nowojorskiej Paula Cooper Gallery. The Clock to dwudziestoczterogodzinny film, który wskazuje aktualną godzinę (jeśli oglądasz go o 15:05, w filmie też jest 15:05). Marclay powyciągał migawki z filmów światowego kina, w których występują zegary lub w których mówi się o czasie – wypowiada się czas – tworząc nieprzerwaną narrację. Całość nie jest przypadkowym zlepkiem kadrów, ale totalnym doświadczeniem rytmu dnia, w którym czas rzeczywisty miesza się z czasem scenicznym. Smith drobiazgowo analizuje koncepcję Marclaya (pod względem artystycznym i filozoficznym) oraz zachowania ludzi, którzy przyszli obejrzeć jego film. Wszystko po to, by zbadać rytm życia człowieka wpisany w rytm dnia (wczorajszego, dzisiejszego, jutrzejszego, tego, który miał miejsce dziesięć at temu i tego, który dopiero przed nami) i zobaczyć, co robi z nami czas.

Gdy na ulicach aktorzy mężnie usiłują zbliżyć się do rzeczywistości, stojąca za nimi wieża zegarowa uchwytuje rzeczywistość – rzeczywistą chwilę w czasie, która minęła bezpowrotnie, nieodwracalnie, lecz za sprawą filmu została na powrót przywrócona. Naprawdę była trzecia dwadzieścia dwie. Trzecia dwadzieścia dwie mogła się wydarzyć, bez względu na to, czy została sfilmowania czy nie, i dlatego ta chwila wydaje się nie upiększona, nie zmanipulowana, prawdziwa. Dla odmiany czas sceniczny podlega określonym konwencjom. Popołudniowy seks jest najseksowniejszy, zapewne dlatego, że często odbywa się z udziałem prostytutek. Między czwartą a piątą po południu duże znaczenie ma transport: pociągi, samochody i samoloty. Kiedy po pierwszej w nocy dzwoni telefon, nie spodziewaj się dobrych wiadomości. Zegary z kukułką, kiedykolwiek by dzwoniły, niemal zawsze wróżą coś złego. Gdy Orson Welles podaje aktualny czas, przydaje godzinie majestatycznego brzmienia. O drugiej po południu wszyscy są samotni.

Mimo powyższych przykładów, wybór publicystycznych tekstów Zadie nie jest wolny od banału. Niektóre felietony ledwie przekraczają próg oczywistości (np. ten o mediach społecznościowych), a analizy literackie bywają powierzchowne. Mimo to, Widzi mi się jako całość wypada ciekawie. To zbiór, po który warto sięgać, ale w sposób przypominający ten, w jaki czytelnik anglojęzyczny otrzymał je pierwotnie. Czytanie tej książki „na raz” zabija jej urok, odziera z refleksyjności oferowanej przez gazetę, kiedy to otrzymujemy do lektury tylko jeden ze zgromadzonych tu tekstów. Polecam więc czytać najnowszą Zadie, ale powoli i na wyrywki. W oryginale, oczywiście.