MIKROTYKI, Paweł Sołtys

IMG_4017

Drukowanie

Mikrotyki
Paweł Sołtys
Wydawnictwo Czarne, 2017

Znałem palących i niepalących, pijaków, abstynentów i tych, co na huśtawce. Tych omijaj, zawsze mają nóż albo kij bejsbolowy w bagażniku. Taki był Marian. Wielki jak hala na Wschodnim i rozkołysany jak pelargonie w wichurę. Raz pił, raz nie pił, wszywali mu bezpieczniki i odtruwali. Ale prawdziwej trucizny nie udało się z niego wypompować. Nie wiedzieli po prostu, gdzie ona jest, szukali w złych miejscach. Marian handlował antykami i grał na koniach. Kiedy pił, próbował stawiać na wskazówki starych zegarów i sprzedawać turystom araby na padoku. Bił swoje kobiety i płakał, gdy ktoś mu przynosił piękną szablę albo krzesło. Jemu dzieciaki napisały na drzwiach: „Pojeb”. Bo to był pojeb. Zapił się. Inny facet, który zawsze chodził z reklamówką, powiedział mi, że tego „Pojeba” to mu własne dzieci napisały.

Mikroopowiadania, co wciągają jak narkotyk. Taka mogłaby być geneza tytułu prozatorskiego debiutu Pawła Sołtysa znanego jako Pablopavo. A może u podstawy tego neologizmu jest tykanie? Bo w Mikrotykach zastygają rzuty okiem, strzępki rozmów, wspomnienia (autor sam o sobie pisze, że „zakałapućkowuje się w patrzeniu” – „to z gwary mazowieckiej chyba, tak mówiła babcia Zosia: zakałapućkać i wkantopić, czyli schować gdzieś, nie wiadomo gdzie”). To byłoby odniesienie do tykania zegara, do przyszpilania wycinków minionego czasu. Jeszcze o (do)tykanie mogłoby chodzić. Bo w tej niepozornej książeczce zapisane zostały dziesiątki ludzkich losów, każdy po coś.

Mikrotyki to zbiór dwudziestu trzech krótkich opowiadań, których bohaterami są zwykli ludzie zatopieni w codzienności.  Nie ma tu suspensów ani fajerwerków, na naszych oczach toczy się życie nam podobnych. Sołtys wyciąga jakiś fragment rzeczywistości i robi na niego zbliżenie. Cała reszta wyostrza się tylko na tyle, na ile to konieczne dla uznania przywołanego wspomnienia za własne (jak w piosenkach Pablopavo). Przez opowiadania przebijają się bliskie mi nastroje melancholii, nostalgii, poczucia niewykorzystanych szans. Sołtys pisze o tych, którzy odeszli ze świata i o tych, którzy jeszcze na nim są, lecz już nie dla nas. W zbiorze znalazły się opowiadania o przemijaniu (by wymienić kilka: Patelnia, Pukanie w ramię, Ćwierć, Listy, Spacer, Pojedynczy spacer, Kto), historie o innych, a przez to wykluczonych (Skazka, Rano) i o relacjach z drugim człowiekiem w ogóle (Daleko, Lena), opowiadania inicjacyjne (jak Szlugi, w których pretekstem do opowiedzenia historii życia są marki wypalonych „fajków”), opowiadania z literaturą, przede wszystkim rosyjską, w tle (Profesor Kruk, Grudzień w obcym mieście, Leskow). Wszędzie natomiast rozbija się o tożsamość pozostającą w stanie permanentnej aktualizacji z uwagi na więzi międzyludzkie, kolejne doświadczenia i przeobrażenia, jakim podlega znany nam świat. Pojawia się wreszcie pytanie, czy ta nowa rzeczywistość – stworzona na moich oczach, ale bez mojej zgody – czy ona jest jeszcze moja?

Albo kiedy człowiek chciałby być płytki jak wysychające rozlewiska w Kamieńczyku. Płyciutki, żeby sięgnąć w siebie i żeby zaraz był opór – materia, życie, dno. A on sięga, sięga, po coś i niespodziewanie zapada mu się ręka., ramię, i już jest cały w sobie, w ciemności, i się okazuje, że to już gdzie indziej, i mało widać, tylko się nasłuchuje, jak własna przeszłość i cudze coś tam szepczą, z czegoś chichoczą, nad czymś popłakują.

Sołtys zabiera nas na spacer po Warszawie, jakich w Polsce wiele. Strzepuje blichtr, gasi sztuczne światła. Dzięki niemu stolica zyskuje ludzkie (dla mnie łódzkie) oblicze. Warszawska kronika Sołtysa przywołuje u mnie wspomnienia nocnych włóczęg po Bałutach, gdzie każdy nadjeżdżający samochód wydłuża o kilka chwil zwykły-niezwykły teatr cieni: bramy prowadzące na podwórza zaniedbanych kamienic służą za ekrany, na których wyświetlają się człekokształtne profile trzymające za szyjkę butelkę (lub inny człekokształtny profil). Rano po nocnym przedstawieniu pozostaje jedynie szkło. Dużo szkła.
Sołtys wydobywa z Warszawy swojskość, a nawet swego rodzaju prowincjonalność. Prowadzi nas na peryferie, znosi dystans, ignorując podział na warszawiaków, słoiki i resztę świata. U niego każdy jest po prostu człowiekiem z wartą opowiedzenia historią.

Lektura Mikrotyków zapewnia szczególne doznania językowe. To proza nosząca znamiona poezji, silnie zmetaforyzowana, kipiąca od niezużytych porównań. Bardzo gęsta, bogata w nowatorskie ornamenty. Obcowanie z Mikrotykami udało mi się wydłużyć do jakichś dwóch tygodni. Za autorem obracałam językiem każde słowo. Fragmenty czytałam na głos, trochę dla męża, ale więcej dla siebie, żeby złapać rytm i melodię zdań. Nie dajcie się zwieść – tej niepozornej książeczce trzeba poświęcić czas i uwagę. Naprawdę warto.

Listy umarłych do umarłych. (…) Siedzę z tymi listami, palę jednego za drugim i włażę im w tamten czas, w ich buty i krawaty. Siedzę za nich w kawiarni albo jadę do Poznania oglądać jakieś maszyny. Nie mam pokusy, żeby coś pozmieniać, napsocić im jakimś anachronicznym słowem, błysnąć fleszem telefonu w środku zabawy sylwestrowej sześćdziesiątego szóstego na sześćdziesiąty siódmy. Wszystko robię tak samo, oczy mi sczerniały z wodnego błękitu w wujowy mahoń, mam nogi i ręce noszące nazwiska, nazwy ulic, pstrykam zatrzaskiem papierośnicy jak haftką biustonosza. Nie wychylam się z ich ciał i myśli, człowiek w człowieku, by patrzeć i być. Nic więcej nie mogę i nic więcej nie chcę.

Dla mnie Mikrotyki są książką bez pudła. Do powolnej i wielokrotnej lektury, także na wyrywki. Ręczę, że nie czytaliście niczego podobnego.
Jedna z najlepszych książek, jakie ostatnio miałam w ręku. Tym bardziej się cieszę, że Paweł Sołtys zapowiedział kolejną.

IMG_4017

Książkę wypożyczyłam z Biblioteki DYGRESJA w Łodzi.