DZIECI SZÓSTEGO SŁOŃCA, Ola Synowiec

IMG_0713

 

dzieci_szostego_slonca

Meksyk zawsze kojarzył mi się z egzotyką, choć na moje jego wyobrażenie złożyły się przede wszystkim strzępki informacji docierających do mnie w ostatnich latach. Podczas studiów w Hiszpanii poznałam kilka Meksykanek i Meksykanów. Pamiętam ich euforię, kiedy na wycieczce do Asturii pierwszy raz w życiu zobaczyli śnieg. Byli bardzo otwarci, głośni, nadgestykulowali (jeszcze bardziej niż ja, dlatego zwróciłam na to uwagę). W międzyczasie rosła popularność seriali z narcos w roli głównej. W zeszłym roku uczestniczyłam w spotkaniu z młodą meksykańską pisarką, Aurą Xilonen, która opowiadała o relacjach na linii Meksyk – USA, o maczystowskiej kulturze, o seksizmie. Potem przez rynek książki i kalendarze wydarzeń kulturalnych przetoczyła się barwna postać artystki Fridy Kahlo. I ostatnie: film animowany Coco od wytwórni Disney & Pixar opowiadający o meksykańskich obchodach Dnia Zmarłych i, szerzej, o więziach między żyjącymi a umarłymi. Wzruszająca historia, piękne kadry; płakałam jak bóbr. Miałam więc o Meksyku jakieś mgliste wyobrażenie, zaserwowane mi w dużej mierze przez popkulturę. Na jego weryfikację nie musiałam długo czekać, bowiem w lipcu tego roku ukazał się reportaż Oli Synowiec: Dzieci szóstego słońca. W co wierzy Meksyk od Wydawnictwa Czarne. Duże miałam wobec tej książki oczekiwania, i nie zawiodłam się.

Zaczęto się zastanawiać, co oznacza „meksykańskość” i jak ją sprzedać. W tym kontekście szybko zauważono potencjał Święta Zmarłych. Día de los Muertos stał się nie tylko najważniejszym dniem w kalendarzu, ale i krajowym znakiem rozpoznawczym. Narodowym totemem okrzyknięto czaszkę, a specyficzny stosunek Meksykanów do śmierci kluczem do narodowej kultury, tożsamości i dumy. Święto potraktowano jako znak odcięcia się od tradycji hiszpańskiej, europejskiej, amerykańskiej i uczyniono w stu procentach meksykańskim. 

Choć reportaż Oli Synowiec miał traktować o religijności i wierzeniach Meksyku, jest to opowieść dużo szersza, ujawniająca mentalność jego współczesnych mieszkańców oraz to, w jaki sposób projektuje się zagraniczny wizerunek tego kraju. Niewątpliwym atutem jest fakt, iż autorka mieszka w Meksyku od 2011 roku, że książka nie jest rezultatem jej jednorazowej wycieczki w to miejsce. Synowiec najpierw wyjechała do Meksyku (skąd pisała dla polskiej prasy), a dopiero później pojawiła się propozycja napisania reportażu. Czytając go widać, że fascynacja Meksykiem i rozległa wiedza na jego temat zdecydowanie wyprzedzają pragmatyczne zbieranie materiału do książki. Dzięki temu Synowiec udało się nakreślić obraz niejednorodnego społeczeństwa, w którym próżno szukać wiodącej religii, tradycji czy języka. Tym, co łączy Meksykanki i Meksykanów okazała się abstrahująca od swojego przedmiotu wiara. Na Dzieci szóstego słońca składa się siedem rozdziałów – w każdym z nich autorka oswaja jeden z aspektów meksykańskiej kultury. Są to kolejno: obchody Święta Zmarłych, rodzimowierstwo meksykańskie, ruch New Age, turystyka psychodeliczna, „coca-colonizacja” Meksyku, konflikt katolicyzmu i ewangelizmu oraz meksykańscy czarownicy.

 

W każdej części autorka startuje od przedstawienia, z czego Meksyk słynie, od obrazka z pogranicza prawdy (bo przecież dane wydarzenie miało miejsce, przecież je widzieliśmy) i mitu (bo ktoś zadbał, abyśmy taki właśnie obrazek mieli przed oczami). W dalszej części Synowiec pokazuje, jak wygląda meksykańska rzeczywistość od wewnątrz. Nie chcąc Wam psuć przyjemności odkrywania Meksyku poprzez lekturę, przytoczę tylko dwa przykłady.
Rozdział pierwszy otwiera opis parady z okazji Día de los Muertos z Bonda rodem. To nie żart, taki jest właśnie rodowód tej formy obchodów meksykańskiego Dnia Zmarłych. Choć to jedno z najważniejszych świąt, głęboko zakorzenionych w meksykańskiej kulturze, uroczysta parada, na którą zjeżdża się kraj i tysiące turystów z całego świata, zorganizowana została przede wszystkim dla tych drugich. Rząd, który musiał mocno postarać się o to, by Meksyk wylądował na srebrnym ekranie, tyle samo wysiłku włożył w to, by po obejrzeniu najnowszego filmu z agentem 007 w roli głównej widzowie nie zawiedli się, odwiedzając ich kraj. Wielu Meksykanów szybko uznało tę „wielką fiestę meksykańskości” (jak nazywa paradę jeden z bohaterów reportażu) za własną, jednak zdania są podzielone.
W rozdziale czwartym Synowiec opowiada o seansach uzdrawiania za pomocą grzybów halucynogennych. Niegdyś oczyszczające rytuały odbywały się w małej indiańskiej miejscowości o nazwie Hautla jedynie nocą i pod dachem. Legendarną znachorką – curanderą – była María Sabina, Mazatecka mistrzyni ezoterycznych uroczystości i jednocześnie katoliczka. Kobieta żyjąca w biedzie, bo za seans nie można było przyjąć pieniędzy, na której wizerunku zarabia teraz pół kraju. Dziś grzyby serwują wszyscy i wszędzie, a do Meksyku każdego dnia docierają rzesze psychodelicznych turystów. I pewnie można jeszcze spotkać curanderos z powołania, jednak niewielu ich dziś szuka. Dla wielu tubylców odprawianie kalekich względem tradycji rytuałów stało się przede wszystkim sposobem na łatwy zarobek. Dla turystów natomiast – hipsterską formą rozrywki, której oddawał się m.in. John Lennon.

Przyjechałam do Meksyku w poszukiwaniu Boga. A znalazłam coś piękniejszego. Znalazłam drugiego człowieka.
I odnalazłam jeszcze coś, czego szukałam. Nie, nie uszytą na moją miarę religię. Najzwyczajniej w świecie nauczyłam się wierzyć. (…) Wszyscy kochamy, cierpimy, boimy się. I wszyscy w coś wierzymy. Nieważne, co to jest.

Dzieci szóstego słońca Oli Synowiec to bardzo udany debiut, który przedstawia nieznany współczesny Meksyk – kraj coraz bardziej odległy od tego, który pięćset lat temu przyjął od Starego Kontynentu katolicyzm. Choć książka nie wyczerpuje poruszonych tematów – czasem brakowało mi odniesienia do historii Meksyku i genealogii opisywanych zjawisk – przekrojowo przedstawia, w co wierzy ta część Ameryki, a w co mają wierzyć, programowani przez rząd tego kraju, zagraniczni turyści. Oprócz dużej dawki informacji o meksykańskiej kulturze, odbiorca otrzymuje siedem dowodów na to, jak silnym narzędziem manipulacji może być religia, oraz, że tradycję można ukształtować w ciągu kilku chwil, jeśli tylko niesie ona za sobą obietnicę dużych pieniędzy. Poza tym, autorka świetnie puentuje swoją pracę, dowodząc, że każdy człowiek potrzebuje w coś wierzyć, i że dobrze upatrywać w tym fakcie element jednoczący ludzkość. Podoba mi się osobiste zaangażowanie Synowiec: wiedząc, że wyjechała do Meksyku w poszukiwaniu wiary, mam poczucie, że reportażystka możliwie dogłębnie zbadała opisane kwestie. Jest to więc w pewnym stopniu książka osobista, a dzięki temu autentyczna, spełniająca przy tym kryteria obiektywizmu. Napisana w przystępnej, nieprzegadanej formie. Budząca apetyt na podróż do Meksyku.
Tym, którzy po lekturze odczują niedosyt, polecam śledzenie strony Oli Synowiec: Mexico Magico Blog.